(Cotygodniowy felieton emitowany w Radiu Plus Warszawa 96, 5 we wtorki przed 20 tą)
Rzutem na taśmę poszedłem na film „Ludzie Boga”. Dlaczego „rzutem na taśmę”? Bo przewiduję, że film niedługo zostanie zdjęty z powodu niewielkiej popularności.  I tam, gdzie byliśmy z przyjaciółmi wyświetlano go jako jeden jedyny seans o mało kinowej godzinie.  Z przestrzeni galerii handlowej – głośnej i pełnej ludzkiego pośpiechu weszliśmy do niewielkiej salki zapełnionej mniej więcej w połowie, aby po serii reklam – pomińmy milczeniem ich poziom  - przenieść się w góry Atlasu, do Tibiherine w Algierii.

 

Grupka mnichów wiedzie spokojne życie nieopodal arabskiej miejscowości, zamieszkanej przez muzułmanów. Życie to upływa pod znakiem „ora et labora” – módl się i pracuj, a także pomagaj, bowiem do klasztoru zachodzą liczni mieszkańcy – przede wszystkim, aby się leczyć, ale też, aby otrzymać wsparcie. Młoda matka przyprowadza córeczkę z raną na czole, a wychodzi w nowych butach, które ofiarowuje jej stary zakonnik – lekarz. Żyją w tej społeczności, znają ją,  przełożony, ojciec Christian zna także islam, potrafi nawet pisać po arabsku.
W ten świat wdziera się terror. Z rąk rebeliantów giną mieszkający w okolicy Chorwaci. Giną także Algierczycy – na przykład pewna kobieta za to, że nie ma miała zakrytej twarzy. Nie ulega wątpliwości, że prędzej czy później celem ataku staną się także mnisi.
Mają możliwość wyjazdu. Rozważają ją – część jest za tym, aby się ratować, część chce zostać. Pewnego dnia rozmawiają ze znajomymi muzułmanami. Jeden z mnichów mówi, że mogą wyjechać. Dlaczego? – pada pytanie. „Bo jesteśmy jak ptaki, jednego dnia tu innego tam” – odpowiada zakonnik. I wówczas przysłuchująca się rozmowie kobieta – Arabka – mówi: „Nie, to my jesteśmy jak ptaki. Wy jesteście gałęzią, na której siedzimy”.
Dalszy ciąg jest znany. Nie tylko z filmu. Jest to bowiem historia autentyczna. Cysterscy mnisi zostali rzeczywiście porwani, a następnie zamordowani w 1996 roku. W maju odnaleziono ich odcięte głowy. Ciał nie znaleziono.
W czasie między ich porwaniem a śmiercią Jan Paweł II przebywał w Tunezji.  Apelował o ich uwolnienie. Bezskutecznie. Stali się męczennikami.
Ta poruszająca opowieść jest czymś więcej niż egzotyczną, rozgrywającą się w odległym od nas geograficznie i kulturowo świecie historią. W głębi jest ona bardzo podobna do dziejów księdza Jerzego Popiełuszki, św. Maksymiliana Kolbego, owszem, także Jana Pawła II, a nawet – tu zaryzykuję niezrozumienie słuchacza – do historii wielu małżeństw. Mnisi giną, ponieważ nie chcą opuścić swojego miejsca, nie chcą opuścić tych ludzi, którzy co prawda nie dzielą ich wiary, ale dzielą ten sam los. Nie chcą zabierać im nadziei i płacą za to cenę życia. Nasz męczennik – ksiądz Jerzy – też miał możliwość ratowania się. Nie chciał jednak zostawić tych, którzy mu zaufali. Maksymilian Kolbe wręcz wybrał swój los – nie tylko dlatego, by ratować Franciszka Gajowniczka, ale by być wśród więźniów, którzy będą konać w powolnych mękach z głodu. Jan Paweł II – choć dosięgła go kula zamachowca – nigdy nie zrezygnował z obecności wśród ludzi. A dlaczego historie te bliskie mogą być także wielu małżeństwom, szczególnie tym przeżywającym trudności? Ponieważ ich wspólnym mianownikiem są słowa z małżeńskiej przysięgi: „iż cię nie opuszczę aż do śmierci”.
Słowa te wypowiedział Jan Paweł II przed dwudziestu z górą laty, podczas trzeciej pielgrzymki do Polski – tej poprzedzającej upadek komunizmu. Powiedział to w Szczecinie, podczas mszy dla małżeństw. Był to czas Kongresu Eucharystycznego. Ojciec Święty analizując naturę Eucharystii wskazywał, że jest to sakrament solidarności Boga z człowiekiem – solidarności aż do ostatecznej ofiary. Dziś, kiedy patrzymy na liczne podziały w naszym życiu publicznym i prywatnym, słowa te wydają się brzmieć pusto. Czy znaczy to, że nie ma już „ludzi Boga”, którzy – owszem, pełni wahań i lęków – ale też i zaufania do siły, która jest większa niż ich strach – chcieliby na nie odpowiedzieć?
Takie pytanie towarzyszyło mi, gdy po dwóch godzinach spędzonych na filmowym misterium o męczeństwie zanurzyłem się znowu w gwar i pośpiech warszawskiej galerii handlowej.

Gdy pisałem ten felieton, żył jeszcze ksiądz Marek Rybiński - salezjanin pracujący w Tunezji. W piątek, 18 lutego został zamorodowany - jak słyszymy był to najprawdopodobniej mord rabunkowy, a nie rytualny, czy związany z obecnymi niepokojami w krajach muzułmańskich w Afryce Północnej. Nie zmienia to jednak faktu, że ksiądz Marek złożył ofiarę z życia właśnie dlatego, że chciał być tam, gdzie został posłany - pośród tych ludzi, z którymi przyjaźnił się i wśród których służył. Wciąż są obecni "ludzie Boga".