Mijają trzy lata od powrotu Jana Pawła II do domu Ojca. To lata jego procesu beatyfikacyjnego i stałego napływu świadectw o cudach i łaskach przypisywanych jego wstawiennictwu. Czy Papież z Polski zapisuje się w naszej świadomości jako święty cudotwórca? Jaki obraz wielkiego Polaka kształtuje się w naszej świadomości? Jeśli cuda są znakiem, to jaka jest jego wymowa? I jakim znakiem może być dla nas oczekiwanie na wyniesienie Jana Pawła II na ołtarze? 



W  niedzielę rano, 13 marca 2005 roku wsiadłem do pociągu podmiejskiego, aby ze stacji Trastevere dojechać w okolice Polikliniki Gemelli.  Za kilka godzin Papież Jan Paweł II miał pojawić się w oknie swojego pokoju i pozdrowić zgromadzonych u stóp szpitala ludzi. O tej porze musiałem być już w drodze na lotnisko, pomyślałem więc, ze przynajmniej pojadę do szpitala, nazywanego przez Papieża Watykanem numer trzy.

Nietrudno było się zorientować, że Jan Paweł II znowu jest gościem tego miejsca. Na zewnątrz i w środku czuwali dziennikarze, widać było sprzęt do transmisji satelitarnej i specjalne stanowiska dla sprawozdawców. Wszyscy wiedzieliśmy, że tu jest Piotr. Gdzie dokładnie? Wyszedłem z Polikliniki i stanąłem na podjeździe. Po prawej stronie wznosił się wysoki gmach z setkami okien. Za jednym z nich, na dziesiątym piętrze, był Papież. Wiele osób zadzierało głowy i wypatrywało tego okna.

Chyba nikt z nas nie wiedział, że niedaleko Jana Pawła II, piętro niżej, na oddziale onkologii dziecięcej leżał dziesięcioletni Albert u którego rozpoznano raka mózgu. Albert został hospitalizowany w marcu. Pewnego wieczoru jego rodzice, Antonina i Antoni razem z innymi rodzicami chorych dzieci modlili się przy niebieskich drzwiach prowadzących do pokoi papieskich. Przekazali też pewnemu franciszkaninowi list synka do Jana Pawła II. Albert prosił w nim o uzdrowienie.

Dopiero niedawno dowiedziałem się z czasopisma postulacji sprawy beatyfikacyjnej Jana Pawła II „Totus Tuus”, że w tamtych dniach  przełomu marca i kwietnia 2005 roku równolegle toczyły się dwie historie. W jednej uczestniczył cały świat. Odchodził papież - tytan modlitwy, niezłomny przewodnik Kościoła przez więcej niż ćwierć wieku, ocalony od śmierci męczennik. O drugiej historii – małego chłopca leżącego w „papieskim szpitalu” wiedzieli tylko najbliżsi. I sam Jan Paweł II, który przekazał mu różaniec.

30 marca chłopiec został operowany i zapadł w śpiączkę. „Stan Jana Pawła II  w tym czasie uległ dramatycznemu pogorszeniu – wspomina Antonina. – W wieczór śmierci Papieża znaleźliśmy się z mężem na Placu Św. Piotra, modląc się za niego i za naszego Alberta. Jan Paweł II umarł, Albert wybudził się ze śpiączki. Guz całkowicie znikł.” Po niespełna trzech latach Albert cieszy się dobrym zdrowiem a pod poduszką trzyma zdjęcie Papieża i różaniec od niego.

Cuda i świętość

Doniesienia o cudach za wstawiennictwem Jana Pawła II zaczęły się pojawiać krótko po jego śmierci. Bodaj pierwszy raz publicznie mówił o tym kardynał Francesco Marchisano, archiprezbiter Bazyliki Świętego Piotra. Kardynał odprawiał drugą z dziewięciu mszy (tzw. novendiali), tradycyjnie sprawowanych po pochówku papieży. „Pięć lat temu miałem operację tętnicy szyjnej – mówił Marchisano podczas homilii 9 kwietnia 2005 roku w bazylice Świętego Piotra. – Po przebudzeniu się z narkozy stwierdziłem, że nie mogę wydobyć z siebie głosu. To był błąd lekarzy. Kilka dni później Papież zaprosił mnie na obiad. Słuchał z wielką uwagą, a ja z trudem usiłowałem coś powiedzieć. Na koniec wstał. Zbliżył się do mnie, dotknął miejsca, w którym byłem operowany, i powiedział: Nie martw się, szybko wyzdrowiejesz, Pan pomoże ci, abyś na nowo mógł mówić. Byłem bardzo wzruszony, mocno go objąłem, tak jak obejmuje się ojca. Z kolei on wzruszył się i powiedział: Dziękuję.” Po tym spotkaniu kardynał poddał się terapii i odzyskał głos. Zapytany, czy to był cud, odpowiedział: „Możliwe. Święci mają moc”.

Wiadomo też, że do Biura Postulacji sprawy beatyfikacyjnej i kanonizacyjnej Jana Pawła II spływają bardzo liczne doniesienia o łaskach, które – jak wierzą nadawcy – otrzymali za sprawą Papieża. A w powszechnym przekonaniu zaczęło tworzyć się logiczne przekonanie, że święty=cudotwórca.

W czasie różnych spotkań autorskich często słyszałem to pytanie: czy tzw. cuda Jana Pawła II są dowodem jego świętości? I w tle słyszałem drugie pytanie – o tę nadzwyczajną moc, która jest udziałem tylko nielicznych, tylko wybranych, a do której każdy chciałby mieć choć mały dostęp. Towarzyszył temu ogromny podziw dla Papieża, jego dzieła i poczucie ogromnego dystansu dzielącego przeciętnego zjadacza chleba od tego herosa wiary, nadziei i miłości.

Czy zatem cuda przypisywane Janowi Pawłowi świadczą o jego świętości? O czym mówi nam wyzdrowienie małego Alberta i tyle innych łask doświadczonych przez ludzi?

Za życia…

Módlcie się za mnie za życia i po śmierci – prosił dwukrotnie Jan Paweł II w Kalwarii Zebrzydowskiej. Pierwszy raz, jako „młody Papież” podczas pielgrzymki w roku 1979. Dwadzieścia trzy lata później, w roku 2002 mówił te same słowa zupełnie innym głosem, z trudem kończąc homilię podczas uroczystości z okazji 400-lecia tego sanktuarium. Ta prośba o modlitwę w praktyce dla wielu ludzi oznaczała nie tyle modlitwę „za niego”, ale „z nim” i – po śmierci – „do niego”. I wielokrotnie przynosiła owoce. Tak było w sytuacji Alberta i jego rodziców i w wielu innych sytuacjach, jak choćby w opisywanych w książce „Cuda Jana Pawła II” uzdrowieniach Angielki Kay Kelly czy Wiktorii Szechyński, Polki, której rodzice wyemigrowali do Kanady w czasie stanu wojennego. Kay Kelly, pytana przez mnie o swoje uzdrowienie powiedziała ciekawą rzecz. Wyznała mianowicie, że chociaż zawsze miała wiarę, to w młodości krytykowała papieży. „Nie mogłam zrozumieć, dlaczego oni są tacy niedostępni, tacy oderwani od ludzi – mówiła. – Przecież papież ma być ojcem, a ja wcale tego nie czułam. Ale Jan Paweł II to zmienił. Wyszedł do ludzi. Spotkał się też ze mną, zwyczajną gospodynią domową z Liverpoolu”. Dzięki tym słowom zrozumiałem, dlaczego nadzwyczajne łaski płynące w jakiś sposób przez jego osobę są świadectwem jego świętości. Do tych cudów za jego życia nie dochodziłoby, gdyby Papież z Polski nie wprowadził autorskiego stylu w sposób sprawowania urzędu Następcy Piotra. On wciąż szedł do ludzi, wciąż chciał się z nimi spotykać, mieć osobisty kontakt z tymi, którzy przychodzą do niego. Z każdym z osobna. Był  w tym bardzo podobny do swojego Mistrza, który nie tylko przemawiał do rzesz, ale zatrzymywał się przy konkretnych ludziach, jak wtedy gdy zmęczony i spragniony zaczął dialog z Samarytanką, albo, gdy wyraził gotowość przyjścia do sługi setnika – Przyjdę i uzdrowię go.

…po śmierci

Niedługo przed zakończeniem rzymskiego etapu procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II rozmawiałem z księdzem Sławomirem Oderem, postulatorem w procesie. Zapytałem go wówczas, czy ta widoczna w czasie pontyfikatu bliskość między Papieżem a ludźmi trwa także teraz.

„Tak – odpowiedział ks. Oder. -  To ciągle nasz papież.  Ludzie nadal traktują go bardzo rodzinnie, familiarnie. W przychodzących do postulacji listach znajdują się oczywiście sformułowania: Jego Świątobliwość, Ojciec Święty, ale bardzo często ludzie piszą po prostu Nasz Papież, Papież Karol, Lolek, Wujek, Dziadek, Ojciec. On zdobył ludzkie serca, wszedł w nasze rodziny i w nich pozostał”.

Najbardziej widoczne to było trzy lata temu, gdy odchodził. Ale i potem – gdy minęły emocje, gdy skończyła się żałoba – bliskość trwała. Każdy kto jest w Rzymie może zobaczyć procesje ludzi ciągnących do grobu Jana Pawła, a w postulacji znajdują się tysiące listów (w tym także wzruszających obrazków malowanych przez dzieci), które są świadectwami owej bliskości.

„Lata, w których w szczególności wspieraliśmy modlitwą naszego kochanego Karola – piszą Włosi, Antonella i Ido – to były właśnie ostatnie lata Jego życia, naznaczone cierpieniem, chorobą, kiedy słyszało się też krytyki i pogłoski o Jego dymisji. Właśnie w tym czasie potrzebował On naszej modlitwy, bo zbyt łatwo kochać kogoś, kto jest silny i zdrowy i „na fali”, „na topie”. (…) Cieszymy się, że On teraz wie, jak Go kochaliśmy. Groty Watykańskie stały się naszym drugim domem, naszego Karola możemy widzieć wszędzie: w człowieku, który cierpi, w dziecku, które się śmieje, kwiatku, który rozkwitł”.

Ludzie wciąż też na niego liczą.

Szturm do nieba

To wydarzyło się z początkiem wiosny 2007 roku. Mieszkająca w Gdańsku dziewięcioletnia Ula poczuła rano silny ból głowy. Wkrótce potem zaczęła tracić przytomność. Rodzice wezwali karetkę pogotowia. W szpitalu wykonano badanie tomograficzne. Wykryto obrzęk mózgu spowodowany krwiakiem. Krwiak pękł i krew przedostała się do prawej półkuli mózgu. Dziewczynka miała porażoną lewą stronę ciała i prawe oko. Porażenie rozszerzało się, w szpitalu objęło prawą rękę i język.
Waldemar, dziadek Uli, zatelefonował do ojca Bogumiła Nycza, cystersa, proboszcza parafii Matki Bożej Królowej Korony Polskiej w Gdańsku Oliwie. „ Rozpoczynamy szturm do nieba” – powiedział o. Bogumił słysząc, co się stało. Kogo prosić o pośrednictwo? Myśl przychodzi sama – Jana Pawła II.

Słowa, wypowiedziane przez cystersa okazały się prorocze. To był rzeczywiście szturm. Za Ulę modlili się jej koledzy z klasy, zawiadomieni przez dziadka jego przyjaciele ze Szwecji i Stanów Zjednoczonych, członkowie wspólnoty modlitewnej „Czas dla rodzin” przy sanktuarium Matki Bożej Brzemiennej w Matemblewie i wiele innych osób. Wkrótce po informacji o chorobie dziewczynki członkowie wspólnoty zaczęli przesyłać sobie SMSy z apelem o modlitwę. Jeden z nich nazwie to później „rozpętaniem SMS-owej burzy”.

Następnego dnia nad ranem Ulę trzeba reanimować. Pozostaje w śpiączce. Tymczasem o 8.15 w kaplicy św. Faustyny w Gdańsku Kowalach proboszcz odprawia Mszę św. w intencji dziewczynki. Przy tej parafii jest także ognisko dla dzieci, prowadzone przez mamę Uli.

Po Mszy cały kościół modli się słowami Koronki do Miłosierdzia Bożego.

Dziadkowie Uli wracają do domu. Chwilę później dzwoni do nich ciocia i zarazem mama chrzestna Uli, Ania Kaszewska. Rano rozmawiała z lekarką, Anią Borkowską, która powiedziała jej, że stan dziewczynki jest beznadziejny. Kaszewska porozumiała się z karmelitankami bosymi w Gdańsku Orłowie.

- One mają relikwie Papieża – mówi Waldemarowi. -  Dadzą wam.

Nowe osoby włączają się w modlitewną mobilizację. Nauczycielka muzyki Uli, Ewa Musidlak kontaktuje się ze swoją siostrą Natalią, zakonnicą ze Zgromadzenia Sióstr Wspólnej Pracy od Niepokalanej Maryi. Siostra prosi o modlitwę kardynała Stanisława Dziwisza, a oprócz tego dzwoni do karmelitanek bosych w Orłowie, a także w Kaliszu. Wiadomość o chorobie dziewczynki dociera za pośrednictwem przyjaciół także do ojców kapucynów.  Zakonnicy obiecują codzienną Mszę św. i Drogę Krzyżową w jej intencji.

 

W sobotę rano Ula zostaje operowana. Lekarze są świadomi ryzyka, ale wiedzą też, że nie można dłużej czekać.  Wszyscy są też pełni obaw o stan Uli, jeśli przeżyje operację. Wylew mógł przynieść zmiany w mózgu. Być może już nigdy nie będzie ona w pełni sprawna.

Tego dnia, w czasie wieczornej Mszy św. proboszcz parafii w Kowalach przypomina, że rozpoczyna się przygotowanie do Dnia Świętości Życia. Dwanaście lat wcześniej w encyklice „Evangelium Vitae” (Ewangelia życia) Jan Paweł II zwrócił się z apelem o ustanowienie takiego dnia. Encyklika została podpisana 25 marca, w Uroczystość Zwiastowania i ten dzień w Polsce został wybrany jako dzień życia. W roku 2007 25 marca wypada w niedzielę, liturgiczne wspomnienie Zwiastowania jest więc przeniesione na poniedziałek. Dwa lata wcześniej święto też zostało przeniesione na poniedziałek, ponieważ 25 marca wypadał Wielki Piątek. Wtedy po raz pierwszy w historii Jan Paweł II nie uczestniczył w Drodze Krzyżowej w Koloseum. Czuł się już tak źle, że musiał zostać w Watykanie. Zmarł osiem dni później.

W niedzielę, 25 marca, po południu Ula zaczęła się lekko poruszać.  Następnego dnia rano otworzyła oczy.

Agnieszka nachyliła się do córki.

- Czy wiesz kim jestem? – zapytała z niepokojem.

- No pewnie, moją mamą – w głosie Uli słychać było lekkie zniecierpliwienie połączone z zdziwieniem.

Wyszła ze szpitala 2 kwietnia. 13 maja przyjęła pierwszą Komunię św. Śpiewała wtedy swój ulubiony psalm:

Pan moim światłem i zbawieniem moim,
kogo miałbym się lękać?
Pan obrońcą mego życia,
przed kim miałbym czuć trwogę?

Znaki czasu


Trudno o bardziej wymowne zestawienie dat w chorobie małej gdańszczanki. Są one niemal tak wymowne jak daty związane z odejściem Jana Pawła II. Czy to katolicka cyfrologia? Nie, to inny wyraz soborowej nauki o znakach czasu. Znakami są też łaski, które wciąż płyną (choć może już nie jest o nich tak głośno).  „Kult prywatny Jana Pawła II – mówi ksiądz Sławomir Oder -  jest mniej żywiołowy niż na początku, ale trwa i się rozszerza. Można to porównać do rzeki, która u źródła i w górnym biegu jest rwąca, ale płytka i ma wąskie koryto, a później rozlewa się szerzej i jest głębsza, choć płynie wolniej”.

O czym mówią nam te znaki? I – to może nawet ważniejsze pytanie – czy potrafimy je dostrzegać? Jakimś znakiem jest też oczekiwanie na wyniesienie Papieża na ołtarze. Ksiądz Oder powiedział, że ten czas można porównać do Wielkiej Nowenny przed Tysiącleciem Chrztu Polski. Ten okres okazał się bezcenny, ponieważ był solidnym przygotowaniem. Czy tak samo wykorzystujemy obecny czas?

Paweł Zuchniewicz