20 października 1953, Stoczek Klasztorny, wczesne popołudnie

 

Przez werandę zeszli do ogrodu na codzienny poobiedni spacer.

– To musiał być kiedyś piękny staw, a teraz zrobiło się z tego Morze Czarne – zażartował z odrobiną sarkazmu Prymas, gdy przechodzili obok dużej sadzawki, która znajdowała się niedaleko domu. Nazwa była dość uzasadniona, ponieważ więcej tam było błota i śmieci niż wody, w której pewnie niegdyś pływały ryby. W ogóle cały teren nosił ślady długoletniego zaniedbania i pospiesznych porządków. Przy pierwszym spacerze, nazajutrz po przyjeździe kardynała obaj w ramach spaceru uprzątali pędzle porzucone pod oknami. Jedno spojrzenie na mury wystarczyło, aby poznać, że śmiecie wyrzucano przez okna – część z nich znalazła się w sadzawce. Ksiądz zdziwił się wtedy, że Prymas od razu zabrał się do porządkowania.

– A czemuż by nie? – jeszcze bardziej zdziwił się Wyszyński. – W Rywałdzie u kapucynów też sprzątałem. Zakonnicy nie bardzo dbają o sprawy doczesne. Przydzielono mi celę, z której chwilę wcześniej wyrzucono jednego z nich. Więc zrobiłem porządek, wyszorowałem miednicę i szklankę, bo zarosła brudem.

– Mimo wszystko tutaj chyba lepiej Księdzu Prymasowi niż w Rywałdzie?

– Jest trochę więcej swobody. Tam nie wypuszczali mnie z pokoju. Tu można sobie pospacerować, porozmawiać, chociaż więzienie jest więzieniem. Dziś znowu przyszedł komendant i pytał o potrzeby. Powiedziałem mu, że tego, czego nam trzeba nie może dać, a to, co dostajemy jest wystarczające. Powtórzyłem po raz nie wiem który, że stała mi się krzywda, bo zostałem oderwany od moich obowiązków. Oni twierdzą, że moje kazania i postępowanie było szkodliwe,  ale nie wiem, czy nie jest bardziej szkodliwe dla Polski to, że w związku ze mną jest teraz tyle zamieszania. No i oni się męczą z nami, muszą czuwać po nocach, pilnować nas. Zapewniłem komendanta, żeby był spokojny, bo nawet, gdyby bramy zostawił szeroko otwarte, to my tego miejsca nie opuścimy.

Spojrzał w kierunku domu, który znajdował się na przedłużeniu głównej alei, ale już za murem ogrodowym. W oknie na piętrze widać było człowieka z lornetką.

– Jak to nas pilnują, ilu ludzi w to jest zaangażowanych, a mogliby się zająć jakąś pożyteczną pracą. Chociaż ostatecznie ci biedacy wykonują swoje obowiązki. A do śledzenia to już się zdążyłem przyzwyczaić.  Zawsze byłem obstawiany i pilnowany. Nawet mój dom był stale obserwowany – przerwał na chwilę i uśmiechnął się lekko. – Pamiętam, jak kiedyś wizytowałem parafię w Międzyzdrojach. To było akurat 1 maja w ich święto pracy, a po naszemu – Józefa Rzemieślnika. Był tam taki dowcipny ksiądz z Wilna. Witając mnie powiedział, że ma w swojej parafii dużo ryb: płotki i sandacze, flądry i dorsze, a pod chórem to ma i rekiny. A tam stało pełno ubeków.  Ale wszystko odbyło się spokojnie.

– Ksiądz Prymas spodziewał się aresztowania?

 – Zawsze byłem przekonany, że to musi się tak skończyć, chociaż księża mi nieraz mówili: „nie, oni kardynała nie zamkną, bo by sobie popsuli opinię u katolików i na całym świecie”. Natomiast mój kierowca był większym realistą – szukał pracy na wypadek, gdyby u mnie coś się wydarzyło. Ja też liczyłem się z tym, że mnie zamkną. Pytanie tylko jak długo będą nas tu trzymać? Sumienie mam na szczęście czyste. Broniłem sprawy Kościoła, w politykę się nie mieszałem. Ale Kościoła, który mnie na tym miejscu postawił, muszę bronić. Ludzie tego oczekują. Nasza inteligencja mawiała do księży: my też ich nienawidzimy, nie solidaryzujemy się z nimi, ale my mamy żony, dzieci – inne obowiązki, my musimy pracować na życie i na chleb, dlatego robimy, co każą – ale wy walczcie, wy nas brońcie. 

– Nie bał się ksiądz Prymas?

– Bałem się tylko, żeby nie doszło do jakichś ekscesów ze strony ludzi. Nie raz widziałem wzburzenie. Starałem się zawsze ich uspokajać, przekonywać, aby podchodzili do tych rzeczy po katolicku. A wierni nieraz mocno manifestowali swoją postawę – na przykład w czasie ostatniej procesji Bożego Ciała. Cóż, ja i tak nie chciałem nigdy ich drażnić, chciałem zawsze ugodowo, ale z istotnych rzeczy ustępować nie mogłem.  Przecież Porozumienie doszło do skutku głównie dzięki mojej postawie.  A ludzie też różnie to przyjęli. Trzeba było im tłumaczyć, że dla dobra Kościoła musiało się znaleźć jakieś modus vivendi[1].

Tak rozmawiając doszli do ścieżki prowadzącej wzdłuż ogrodowego muru. Skręcili w lewo zamierzając wrócić od strony północnej, gdzie znajdował się drugi – większy, ale równie zaniedbany staw. Przez chwilę szli w milczeniu. Ksiądz nie zadawał więcej pytań obawiając się, że może to wzbudzić podejrzenia jego rozmówcy. A może mu po prostu teraz powiedzieć o zleceniu, które dostał od UB?  Znajdowali się na otwartej przestrzeni, podsłuchów na pewno tu nie ma, wystarczą dwie minuty…

– Oni mieli do mnie pretensje, że nie ma biskupów dla Ziem Zachodnich, ale ja przecież nie mogłem nic zrobić – odezwał się Prymas, jakby trochę sam do siebie. – Stolica Święta powiedziała wyraźnie, że zamianuje biskupów dopiero po podpisaniu traktatów pokojowych i ustaleniu nowych granic. A przecież administratorzy tych diecezji mieli władzę biskupią. Zresztą Kościołem rządzi Duch Św. i będzie nim kierował, zostawmy Mu wszystko, a sami siedźmy i poczekajmy co z nami będzie dalej – może nas jeszcze gdzie powiozą? Może mnie z tytułu tego, że jestem kardynałem zechcą użyć do jakichś rozmów czy pertraktacji ze Stolicą świętą? – No nic, zobaczymy.

 



[1] Dosłownie: sposób życia, wyrażenie używane do określenia relacji (np. między państwami) opartymi na kompromisie