22 października, Plac Świętego Piotra, loża delegacji państwowych

Kazimierz Kąkol czuł się dziwnie w tym miejscu. Gdyby w ubiegłą niedzielę ktoś powiedział mu, że za tydzień znajdzie się na Placu Świętego Piotra i będzie uczestniczyć w inauguracji pontyfikatu papieża Polaka to chyba zaśmiałby mu się w twarz. Zresztą, przecież nic innego nie miał na myśli, kiedy obiecywał szampana, jeśli konklawe wybrałoby Polaka na papieża. W ostatni poniedziałek spotkał się z przedstawicielami zagranicznej prasy w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich przy Foksal.

- Czy możemy być na bieżąco informowani o wynikach konklawe? – poprosił jeden Włoch z gazety „Paese Sera”. – A swoją drogą, jak by pan zareagował, gdyby papieżem został Polak?

- Postawiłbym na stół szampana – powiedział i z satysfakcją przyjął salwę śmiechu, która wybuchła na sali.

Pół godziny później świat obiegła wiadomość o wyborze Wojtyły.

- Słowa dotrzymam, szampan będzie – obiecał robiąc dobrą minę do złej gry i zapewniając, że ten wybór na pewno przyczyni się do rozwoju współpracy między państwem a Kościołem. Śmiechów już nie było. Późnym wieczorem szli z Czyrkiem do siedziby Komitetu Centralnego, gdzie miała się odbyć narada na temat taktyki, jaką należy przyjąć.

W KC maski opadły. Atmosfera była wyjątkowo ciężka. Olszowski potrącił filiżankę z kawą, która wylała się na jego jasne spodnie. Ciemna plama dobrze oddawała ich nastroje. Co chwila któryś wzdychał, wreszcie Czyrek powiedział głośno to, o czym mówili w drodze z SDP.

- Panowie, pomyślcie, przecież lepszy Wojtyła jako papież tam niż jako prymas tu.

Chwycili się tej myśli jak tonący brzytwy. Nikt ze zgromadzonych na tej sali, włącznie z Kąkolem nie wątpił, że Wyszyński widzi w krakowskim kardynale swojego następcę. I nikt też nie życzył sobie takiej zamiany. Owszem, prymas miał opinię walecznego lwa, ale przez ostatnie lata przekonali się, że Wojtyła był o wiele groźniejszy. Nie udało się go skłócić z prymasem, nie przynosiły też rezultatu wysiłki spacyfikowania go na terenie własnej diecezji. Bez owijania w bawełnę dopominał się o prawa dla wierzących, chronił te cholerne oazy, na które przyjeżdżało co roku kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi, a na dodatek, po zakończeniu budowy jednego kościoła w Nowej Hucie rozpoczynał starania o kolejne. Co by się stało, gdyby zajął miejsce starego kardynała? Lepiej nie myśleć.

Dlatego siedząc przed majestatyczną bazyliką świętego Piotra Kąkol pielęgnował w sobie uspokajający wniosek z narady w KC. Lepiej, że jest daleko od nas i niech tak już zostanie.

Imponował mu majestat tego miejsca. Wspaniale wyglądała też procesja kardynałów, którzy zbliżali się do nowego papieża, aby złożyć mu hołd. Prymas szedł niemal na początku. Wyglądał jak zwykle bardzo dostojnie. Szedł powoli trzymając w dłoni biret kardynalski. Za chwilę uklęknie i pocałuje Jana Pawła II w rękę. Cóż za archaiczny zwyczaj! No i chyba niezbyt to przyjemne dla Wyszyńskiego – pierwszy po Bogu w polskim Kościele wyraża swoje poddanie Wojtyle, który do tej pory był w jego cieniu. Co to? Papież, jak zwykle nieprzewidywalny, poderwał się z tronu i wziął go w objęcia. Ten schylił się do dłoni Jana Pawła, ale po chwili mocna ręka Wojtyły podniosła dłoń prymasa i zbliżyła ją do swoich ust.

 Kąkol poczuł przykre ukłucie. On i jego poprzednicy długo pracowali nad poróżnieniem tych ludzi. A teraz taka demonstracja na oczach świata! Swoją drogą, tak bardzo różniło się to od wyreżyserowanych pocałunków Breżniewa z Gierkiem i innymi szefami socjalistycznych państw.

„Niech się żegnają jak im się podoba – pomyślał – grunt, że to już koniec tego tandemu. Wojtyła tu, Prymas u nas. Póki żyje wiemy, czego się spodziewać, a potem…”

Trochę niepokoiły  go pogłoski jakoby Jan Paweł II chciał przyjechać do Polski.  Słyszał, że jeszcze parę miesięcy temu nosił się z zamiarem zaproszenia Pawła VI na przypadający w przyszłym roku jubileusz 900-lecia śmierci świętego Stanisława.  Mocno szykował archidiecezję krakowską do tego wydarzenia, jakby chciał zrobić na złość partii. Przez te lata Stanisław, krakowski biskup, który – jak głosiła tradycja - zginął z ręki króla Bolesława Śmiałego, uchodził za symbol sporu między państwem a Kościołem. Walka o rząd dusz w Polsce odbywała się w cieniu kolejnych świąt ku jego czci, a procesja z Wawelu (gdzie znajdowały się jego relikwie) na Skałkę (gdzie zginął) stawała się manifestacją religijności, ale też i niechęci ludzi do władzy ludowej. Przyjeżdżał cały Episkopat z prymasem na czele. I teraz na obchodach  900-lecia miałby pojawić się krakowski kardynał, który został papieżem? To byłoby gorsze niż niedoszła wizyta Pawła VI w 1966 roku z okazji tysiąclecia chrztu Polski. Ludzi nie da się powstrzymać, a będzie ich dużo, bardzo dużo. No i będzie też prasa zagraniczna. Co powiedzieliby na to radzieccy towarzysze? A towarzysz Breżniew? Czy przedłużyłby mandat zaufania dla obecnych władz z towarzyszem Gierkiem, jeśli nie byłyby one w stanie powstrzymać papieża przed przyjazdem do Polski?