Matka Teresa - Oczywiście, że pójdę – Agnes zgodziłaby się nawet, gdyby nie miałaby ochoty na odwiedziny u Zofii. Ale dziewczynka nie myślała z niechęcią o wizycie, jaką miała złożyć tego popołudnia. Od pewnego czasu jak echo wracały do niej słowa ojca. Za każdym razem, gdy szła z matką do kogoś potrzebującego czuła się zadowolona, mało tego – nie mogła się doczekać kolejnej wizyty i wręcz przypominała matce, że znowu powinny gdzieś się wybrać. Zofia nie była jedyną osobą, którą odwiedzały. W sąsiedztwie mieszkała też Ludmiła, wdowa z sześciorgiem dzieci, dla której pani Bojaxhiu regularnie przygotowywała obiady. W ubiegłym roku rodzinę dotknęła tragedia: Ludmiła zmarła na raka. I wtedy właśnie Agnes zaproponowała, żeby sieroty zamieszkały w ich domu. Wówczas dziewczynka zaczęła myśleć o przyszłości. Zbliżały się jej 18 urodziny i przyszedł czas decyzji. Lazar pojechał już do Austrii, gdzie udało mu się dostać stypendium, Aga kończyła szkołę handlową i przygotowywała się do ślubu. Dom Drany powoli pustoszał. Agnes nie chciała zostawiać matki samej, ale teraz, gdy przygarnęli dzieci Ludmiły znowu zrobiło się tu rojno. 

W poprzednie wakacje pojechali jak co roku do Letnicy, gdzie znajdowało się sanktuarium Matki Bożej. Tam Agnes nabrała pewności, że jej droga prowadzi do zakonu. Ale do którego? Tego jeszcze nie wiedziała. Myślała o wyjeździe na misje. Jeszcze za życia ojca czytała wiele o wyjeżdżających do Indii misjonarzach z Słowenii i Chorwacji. Tam potrzebujących nie brakuje - myślała.

Agnes, a co chciałabyś dostać na urodziny? Musimy wymyślić coś specjalnego – Drana patrzyła na córkę i sama dziwiła się jak czas szybko mija.

Na urodziny? – Agnes zamyśliła się. Nic jeszcze nie mówiła matce o swojej decyzji, postanowiła z tym zaczekać do rekolekcji, na które wyjeżdżała za kilka dni. Ale skoro Drana zapytała…...

 - Chciałabym cię tylko prosić o błogosławieństwo. Chcę iść do zakonu i wyjechać do Indii. Na misje.

Drana spojrzała na nią zdumiona. Decyzja Agnes była dla niej szokiem, choć z drugiej strony mogła się tego spodziewać. Mniej więcej sześć lat temu dziewczynka stała się bardzo religijna. Spoważniała i widać było, że coś dzieje się w jej wnętrzu. 

 - Do Indii? Dlaczego aż tam?

 - Bo tam jest dużo pracy. Nie zabraknie mi jej aż do końca życia.

15 sierpnia w uroczystość Wniebowzięcia Matki Bożej Agnes pojechała raz  jeszcze do Letnicy. Tam modliła się o błogosławieństwo Maryi na podróż. Wiedziała już, że wstąpi do sióstr misjonarek z Loreto, które prowadziły intensywną działalność misyjną na subkontynencie. Dwa tygodnie później po raz ostatni w życiu świętowała w domu rodzinnym swoje urodziny. Pod koniec września pojawiła się na stacji kolejowej w Skopje w towarzystwie matki, siostry i wielu przyjaciół: kolegów szkolnych i sąsiadów. Wszyscy płakali, gdy Agnes wsiadała do pociągu, który miał ją zawieźć na północ. Pierwsze 800 kilometrów – ze Skopje do Zagrzebia pojechała w towarzystwie matki i siostry. W stolicy Chorwacji pożegnała rodzinę. Przed wejściem do pociągu jeszcze raz spojrzała w oczy matce. Drana mocno ją przytuliła starając się powstrzymać łzy. Szeptem powiedziała do córki: „ Połóż swoją rękę na ręce Jezusa i patrz przed siebie. Patrz wprost na Niego. Nie oglądaj się nigdy do tyłu. Zawsze przed siebie.”

Przeciągły gwizd lokomotywy przypomniał, że chwila rozstania nadeszła. Jeszcze pożegnanie z zalaną łzami siostrą Agatą, pozdrowienie licznych przyjaciół i Agnes znika w wagonie. Przed nią daleka droga. Ma dotrzeć aż do Irlandii, gdzie znajduje się główna siedziba sióstr z Loreto. O czym myśli, patrząc na zmieniające się krajobrazy Europy? Wie, że rozstanie będzie długie, ale nie przypuszcza, że widziała matkę po raz ostatni w życiu. Wspomnienie domu zawsze pozostanie żywe w jej sercu. Jeśli kiedyś cały świat będzie nazywał ją „matką”, to dlatego, że potrafiła tworzyć dom tam, gdzie wydawało się, że jest tylko piekło. Nauczyła się tego w ciągu pierwszych 18 lat życia i wiedzą tą chętnie dzieliła się z innymi. Wiele lat później powie: Prawdziwa miłość zaczyna się w domu. Bardzo łatwo jest słowami okazywać miłość do ludzi gdzieś daleko, za granicą i nie umieć żyć w miłości z twoim rodzonym bratem i siostrą. To nie znaczy, że nie możecie się ze sobą nie zgadzać. Dzięki Bogu. Każdy z nas jest kimś innym i dlatego mamy czasem odmienne punkty widzenia. Ale to znaczy, że pomimo tych różnic łączy was miłość, a miłość do Boga która jest między wami jest w tym najważniejsza. Oznacza to, że wspieracie się wzajemnie i pomagacie sobie. I jeśli zdarzy się kłótnia, to przyjdzie też czas na pojednanie. Pojawiają się zranienia, ale jest też czas na przebaczenie. Wtedy uczymy się jak świętować Bożą miłość, która jest między nami. Będziemy do tego zdolni wówczas, gdy będziemy się modlić. Nauczymy się kochać naszą rodzinę, nauczymy się akceptować nie tylko samych siebie, ale także naszych krewnych takich jakimi są i patrzeć na nich tak, jak widzi ich Bóg. On chciał ich istnienia. Miłość jest naprawdę trudna, a miłość we własnej rodzinie należy nieraz do najtrudniejszych. A zatem nauczmy się kochać w domu, bo jeśli tam będziemy umieli kochać, to będziemy umieli kochać gdzie indziej i rozsiewać wokół siebie Bożą miłość.

W Irlandii spędziła trzy miesiące, a potem popłynęła z kilkoma innymi siostrami do Indii. Wówczas nikt nie nazywa jej już „Agnes”. W międzyczasie przyjęła imię Teresy, na pamiątkę słynnej karmelitanki, św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Pierwsze Boże Narodzenie poza domem spędza na morzu.

 - Co tam piszesz Tereso, kolejny list? Przecież i tak pocztę wyślemy dopiero z Port Saidu. Teresa podniosła głowę znad kartki papieru i zobaczyła Betilkę, a właściwie Marię Magdalenę, bo takie imię zakonne przyjęła kandydatka na misjonarkę z Chorwacji. Teresa lubiła tę dziewczynę, która towarzyszyła jej już od kilku miesięcy. Razem jechały z Zagrzebia do Irlandii, teraz razem podróżowały do Indii.

 - Tak, można powiedzieć, że to list, ale nie ma potrzeby go wysyłać. To moje pożegnanie.

Maria Magdalena spojrzała z ciekawością na kartkę. Zaczęła czytać i w jej oczach natychmiast pojawiły się łzy.

 - Oto zostawiam dom, który sercu daje światło,
  moją ziemię, całą moją rodzinę,
  moim celem jest Bengal wyczerpany z bólu,
  ziemia dla mnie bliska, chociaż jeszcze obca.

 - Nie myślałam, że to takie trudne – Maria usiadła przy Teresie – mama i tata pewnie teraz ubierają choinkę, a dookoła nas tylko woda, woda, woda.

A za tą wodą jest Betlejem i Nazaret ! – Teresa uśmiechnęła się do Marii – To już Azja. Tam będzie nas nowy dom.

W ostatnich dniach grudnia statek „Marcha”, na którym płyną dziewczęta dociera do Kolombo na Cejlonie. Stąd popłynęły do Madrasu. Pierwszy kontakt z Indiami był dla Teresy wstrząsem: „Wiele rodzin żyje na ulicach, pod miejskimi murami, nawet w miejscach, gdzie tłoczą się ludzie. Dnie i noce spędzają pod gołym niebem, na matach, które robią z wielkich liści palmowych, a często wprost na ziemi. Są praktycznie nadzy, co najwyżej noszą na biodrach wystrzępioną przepaskę. Idąc ulicą natknęłyśmy się na rodzinę zebraną wokół zwłok krewnego owiniętych w używane czerwone łachy i obsypanych żółtym kwieciem. Twarz zmarłego pomalowana była w kolorowe pasy. To był przerażająca scena. Gdyby nasi rodacy mogli tylko na to wszystko popatrzeć, przestaliby się użalać nad swoją niedolą i zanieśliby Bogu dzięki za to, że obdarował ich tak hojnie.”

Na stałe Teresa miała zatrzymać się jednak kilka tysięcy kilometrów dalej. Na razie jej celem było położone u stóp Himalajów Darjeeling, gdzie znajdował się dom sióstr z Loreto.

Nigdy nie powiedziałam Jezusowi „nie”   

Jest rok 1946. Siostra Teresa mieszka już w Indiach od siedemnastu lat. Jest dyrektorką szkoły dla dziewcząt w Kalkucie. Dużo pracuje ucząc historii i geografii. Ale te obowiązki nie wystarczają jej. Szkoła znajduje się w pobliżu olbrzymich slumsów. Teresa w czasie lekcji ma przed sobą bengalskie dziewczynki z dość zamożnych rodzin, a za oknem widzi dzieci przymierające głodem. Coraz częściej przypominają się jej słowa ojca, który – choć sam zamożny – nie zamykał nigdy oczu na biednych. „Musicie być hojni dla wszystkich – mawiał – bo Bóg był i jest hojny dla nas”. Kiedyś od kogoś z rodziny dostała cały worek cukierków. Tata wziął ją za rękę i poszli ze smakołykami do sąsiadów. Teresa musiała poczęstować całą szóstkę dzieci, a gdy wracali ojciec powiedział: „Wiem, że cię to dużo kosztowało. Dziękuję ci. Pamiętaj, że nie wolno ci nigdy przyjąć żadnego kęsa, jeśli nie jest on dzielony z innymi”.

Miała już 34 lata i czuła, że dojrzewa w niej coś, czego jeszcze do końca nie rozumie, ale co nie daje jej spokoju. Już od dłuższego czasu z uczennicami należącymi do Legionu Maryi chodzi w niedziele do szpitali i przytułków, aby tam opiekować się nędzarzami. To jednak nie wystarcza. Spotyka wiele dzieci, które zaczynają wołać do niej „ma” czyli mamo. Widzi czego im brakuje.

Z tymi wszystkimi myślami pojechała do Darjeeling. Tę podróż nazwie później najważniejszą w swoim życiu. „To stało się w pociągu – wspominała– Usłyszałam wezwanie, aby zostawić wszystko i pójść za Nim (to znaczy za Jezusem) do slumsów. To był rozkaz. Gdybym go nie spełniła, oznaczałoby to, że odrzuciłam wiarę. Miałam absolutną pewność, że muszę to zrobić. Nie wiedziałam jednak jak.”
Opuszczenie dotychczasowego zakonu wydawało się nieuniknione. Podzieliła się tą myślą ze swoim spowiednikiem, belgijskim jezuitą Celestynem van Exemem. On polecił jej modlić się i obiecał, że z czasem złoży wizytę arcybiskupowi Kalkuty Ferdinandowi Perierowi. Kilka miesięcy później z listem od matki Teresy w ręku zapukał do drzwi arcybiskupa.

 - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, Ekscelencjo

 - Na wieki wieków. Z czym ojciec przychodzi?

 - Mam tu list od pewnej zakonnicy. Nazywa się Teresa, jest loretanką i uczy w szkole. Mówi, że Bóg wezwał ją, aby zmieniła zajęcie i zamieszkała wśród nędzarzy.

 - Czy ksiądz wie, co mówi? Być pośród nich, to coś innego niż zajęcia w szkole. Poza tym loretanki nie prowadzą tego typu działalności

 - Ona chce opuścić zakon.

 - Co też ojciec opowiada, opuści zakon i zamieszka sama wśród nędzarzy? Przecież to czyste szaleństwo!

 - Ona jest na nie gotowa.

 - Ale ja nie! W kraju się kotłuje, muzułmanie i hinduiści masakrują się nawzajem, jedni i drudzy chcą pozbyć się Brytyjczyków, a ja mam pozwolić na to, by europejska zakonnica zamieszkała w slumsach? Jeśli tak bardzo chce pomagać ubogim niech pójdzie do Córek św. Anny. Albo niech czas pokaże, czy ma rzeczywiście takie powołanie. Niedawno miałem tu też jedną siostrę. Na kolanach dziękowała mi, że nie pozwoliłem jej na coś takiego.

 - Jaka zatem jest odpowiedź ekscelencji – ojciec van Exem widział, że kontynuowanie teraz tej rozmowy mija się z celem

 - Proponuję dwa wyjścia. Albo siostra jeszcze przez rok zostanie u loretanek i będzie się modlić w tej sprawie, albo przyłączy się do zgromadzenia Córek św. Anny.

 - Będzie się modlić. Sam jej to poleciłem kilka miesięcy temu i przyjęła to bez szemrania

 - Do zobaczenia zatem za rok

Za ojcem van Exemem zamknęły się drzwi, a przed biskupem pojawił się problem.

Pozornie wszystko przemawiało przeciwko wyrażeniu zgody na powstanie nowego zgromadzenia. Sytuacja polityczna w Indiach była bardzo skomplikowana. Wzrastały nastroje niepodległościowe i kraj przygotowywał się do zrzucenia zależności od Brytyjczyków. Każdy Europejsczyk był uważany za potencjalnego sprzymierzeńca kolonizatorów. Jak Hindusi – a szczególnie bardziej światła ich część – będą patrzeć na Europejkę, która idzie do slumsów? Czy nie stwierdzą oni, że to „piąta kolumna”, która pod pozorem działań charytatywnych próbuje uzyskać wpływy wśród najuboższych? To był kontrargument natury politycznej. Był jeszcze inny – równie poważny, jeśli nie poważniejszy. Stolica Apostolska bardzo niechętnie patrzyła na powstawanie coraz to nowych zgromadzeń zakonnych. Dlaczego arcybiskup miałby pozwalać na utworzenie nowego zgromadzenia, skoro w Kalkucie były już siostry prowadzące bardzo podobną działalność. Były to właśnie Córki Św. Anny. A jednak Teresa nie widziała siebie w tym zgromadzeniu. One pracowały wśród biednych, korzystając z zaplecza swojego klasztoru.  Teresa chciała iść do jeszcze biedniejszych i zamieszkać wśród nich. One miały już swoją tradycję i sposoby pracy charakterystyczne dla zakonu, Teresa chciała stworzyć coś w rodzaju grupy szybkiego reagowania – ruchliwej, sprawnej, a jednocześnie głęboko rozmodlonej. Czas pokazał że miała rację.

W końcu arcybiskup pozwolił jej na opuszczenie zgromadzenia loretanek, ale ostateczną decyzję uzależnił od zdania papieża i matki generalnej.

Zgoda Piusa XII dotarła do niej 16 sierpnia1948 roku. Za ostatnie cztery rupie kupiła powszechny strój hinduskich kobiet - białą sari. Obramowała ją niebieskimi paskami symbolem woli Bożej, a na ramieniu przyszyła mały krzyżyk. „Od dziecka nigdy nie powiedziałam Jezusowi " nie" – mówiła potem – ale gdybym od  początku mojego życia wiedziała, jak wiele w nim będzie  trudnych momentów, to pewnie umarłabym  ze strachu . Pan Bóg dawał mi jednak siły na każdy dzień.”

Mają jeść, aby pracować

Matka Dengel, energiczna zakonnica z Austrii szła szybko korytarzem szpitala w Patnie. Chciała wreszcie porozmawiać z tą intrygującą siostrą, która przyjechała tutaj, aby nauczyć się pielęgnacji chorych. Teresa miała akurat przerwę w kursie pielęgniarskim i matka Dengel postanowiła to wykorzystać.

 - Jak idzie nauka siostro? – zapytała

 - Znakomicie, codziennie dowiaduję się czegoś nowego. Dzięki Patnie będziemy mogły dobrze służyć naszym biednym

 - Słyszałam, że siostra chce utworzyć nowe zgromadzenie

 - Tak – chcemy iść do najbiedniejszych i żyć tak jak oni

 - I jeść jak oni? – w pytaniu matki brzmiało niedowierzanie

 - Oczywiście. Postanowiłam, ,że zrezygnujemy z ryżu i bobu, ale będziemy jadły ryż z solą

 - Ależ siostro, to przecież pokarm najgorszych nędzarzy!

 - I dlatego będziemy go jeść!

 - Czy siostra nie boi się Boga? Brałaby siostra na swoje sumienie wielki grzech. Takie pożywienie – jak w ogóle można to nazwać jedzeniem? – to wyrok śmierci dla nowicjuszek. Proszę zobaczyć, jaki jest los tych najbiedniejszych. Nie pracują wiele, młodo zapadają na choroby i młodo umierają. Czy tak samo ma być z siostrami. W końcu po co one przychodzą: aby pracować i pomagać, czy żeby umrzeć? Mają jeść! Skromnie, bez luksusów, ale posłusznie – taką porcję jaką dostaną, aby mogły pracować!.

Matka Teresa zamyśliła się. Jej silny charakter z trudem znosił tak stanowcze rady. A jednak czuła, że matka Dengel ma rację. Teresa nie zapomniała tej wewnętrznej walki. Kilka lat później siostry zaczęły przebąkiwać o możliwości ograniczenia swoich dziennych porcji. „Gdy tylu jest głodnych wystarczy, abyśmy jadły po trzy klopsiki” – mówiły. Chciały zrezygnować z jednego na rzecz bardziej potrzebujących. Finał historii był prosty: „Problem klopsików został rozstrzygnięty – powiedziała po kilku dniach jedna z zakonnic – zamiast czterech mamy dostawać pięć na głowę i zjadać posłusznie.”

Szkoła życia

 - Nareszcie! – Teresa z ulgą westchnęła na widok błotnistej uliczki prowadzącej w głąb zabudowań, które tylko ktoś z wielką wyobraźnią mógłby nazwać domami. O tej chwili marzyła od tylu lat. Wiele razy patrzyła na Motijhil z okien szkoły, w której była dyrektorką, wiele razy przychodziła tutaj ze swoimi uczennicami do dzieci, które wołały do niej pieszczotliwie „Ma”. Teraz tu wróciła. Chciała robić to, co dotychczas: uczyć, ale kogoś innego i trochę inaczej.

 - Matko, matko! – zobaczyła biegnącego do niej wychudzonego chłopca.

 - Witaj Amarishu!

 - Dlaczego matka wygląda tak ….inaczej – Amarishu patrzył się na sari Teresy, a w jego oczach widać było radość.

 -  To mój nowy strój. Podobny do sukienki twojej mamy, prawda?
Uśmiech zniknął z twarzy chłopca

 - Mama umarła tydzień temu. Gruźlica.

Teresa bez słowa przygarnęła chłopca.

 - Teraz ty jesteś głową rodziny. Nie będziesz miał pewnie czasu, żeby przychodzić do szkoły.

 - Do szkoły? Przecież tu nie ma żadnej szkoły!

 - Od dzisiaj jest. Ja będę waszą nauczycielką. Zaprosisz inne dzieci?

 - Tak, matko, tak – Amarishu nie mógł złapać oddechu ze zdumienia – A gdzie będzie ta szkoła?

 - No cóż, rozejrzyjmy się! A co byś powiedział na to miejsce?

Amarishu spojrzał na błotnisty placyk między dwiema rozsypującymi się ruderami.

 -  Tutaj? Słyszałem, że w szkołach są tablice. Gdzie ona będzie stała?

 - Na razie użyjemy ziemi. Wiesz, mój Pan, Jezus Chrystus kiedyś pisał na ziemi dla bardzo uczonych ludzi. Wystarczył mu patyk i trochę piasku. Ja też będę wam pisać alfabet na ziemi. Poradzimy sobie. No, a teraz biegnij, przyprowadź uczniów do naszej szkoły!

Pierwszego dnia Matka Teresa miała już sporą klasę: dwudziestu jeden uczniów. Dzień później ich liczba podwoiła się. „Te które nie były czyste, najpierw porządnie myłam przy cysternie – pisała później – Pierwsza lekcja poświęcona była higienie i czytaniu. Potem był czas na katechizm. Po nauce szycia szliśmy odwiedzić chorych”.

Wbrew pozorom największym wyzwaniem nie była dla niej wówczas praca w skrajnie trudnych warunkach. „Kiedy pracuję, patrząc na setki tych cierpiących biedaków – wspominała – myślę tylko o nich i jestem naprawdę bardzo szczęśliwa.” Najtrudniejsze były powroty z Motijhil do pokoiku, który zajmowała w Domu Św. Józefa Małych Sióstr Ubogich. Wówczas atakowały ją wspomnienia: szczęśliwe lata spędzone w gronie życzliwych sióstr loretanek, uporządkowany tryb życia, jednym słowem to, czego była pozbawiona teraz – dom. Dzięki statusowi, z jakim opuściła zgromadzenie, w każdej chwili mogła do niego wrócić. Papież Pius XII udzielił jej na rok tzw. indultu eksklaustracji – czyli czasowego opuszczenia zakonu. Teresa wiedziała, że jej powołaniem jest praca wśród najuboższych, a z drugiej strony czuła, że coś ciągnie ją w kierunku dawnego miejsca. Nie brakowało też ludzi, którzy uważali ją za wariatkę, która rzuca przynoszącą konkretny pożytek pracę w szkole dla ludzi i tak skazanych na wegetację. Kiedyś myśląc o swoich podopiecznych zapisała: ”Pomyślałam, jak bardzo muszą ich boleć zarówno ciała, jak i dusze kiedy szukają schronienia, żywności i ratunku dla zdrowia. Wtedy znów naszła mnie pokusa – myśl o wygodach zakonu loretanek.’ Wystarczy, że powiesz słowo, a wszystko to będzie znowu twoje’ – powtarzał Kusiciel…. Z własnego wolnego wyboru, mój Boże, i z miłości do Ciebie pragnę pozostać i robić to, co jest Twoją świętą wolą wobec mnie. Nie uroniłam nawet jednej łzy.”
                

Creek Lane 14

Gdy Matka Teresa zaczynała swoją pracę na ulicach Kalkuty, hinduska metropolia przeżywała prawdziwy exodus. Oderwanie się Pakistanu od Indii zachęciło wielu muzułmanów do przeniesienia się do nowego państwa. Tak było również w przypadku dwóch braci Michała Gomeza, który mieszkał w piętrowym domu przy Creek Lane 14. Pewnego dnia do domu Michała przyszedł spowiednik Matki Teresy, o.van Exem.

 - Czy mógłbyś wynaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłaby się zatrzymać matka Teresa, jakąś lepiankę, barak, coś skromnego, cokolwiek, byle znajdowało się niedaleko?

Gomez nie zdążył się odezwać, gdy obaj mężczyźni usłyszeli głos dziecka:

 - Tatusiu, pokoje na górze są puste. Nie ma tam nikogo. Matka mogłaby tutaj przyjść.

 - Nie – ojciec van Exem rozejrzał się po domu Gomezów – To jest za dobre. To nie jest to, czego chce matka Teresa. Ona potrzebuje czegoś znacznie skromniejszego

 - Ojcze, niech ojciec przyjdzie tutaj razem z nią – Michałowi spodobał się pomysł córki i postanowił ją poprzeć. Matka Teresa jest zakonnicą. Należy ją dobrze traktować. Ona pełni dzieło Boże.

Pokoik, który dostała nie groził jej popadnięciem w wygodę. Sama określała to miejsce jako „bogate w ubóstwo”. Pewnego dnia odwiedziła ją przełożona małych sióstr ubogich, które gościły ja wcześniej. „Możesz być pewna, że Jezus jest z tobą – stwierdziła – Nie można powiedzieć, że opuściłaś zakon loretański, aby się wzbogacić.”

Gospodarze Teresy nie chcieli od niej pieniędzy, ale otrzymywali znacznie więcej. Patrząc na nią przekonywali się, że wiara czyni cuda, a miłość może jeszcze więcej.

Michał Gomez: „Matka zabierała ze sobą do slumsów moją ośmioletnią córeczkę. Później potrzebowała lekarstw. Chodziłem więc z matką prosić o nie. Raz zaszliśmy ze spisem do wielkiego domu handlowego. Kierowniczka była bardzo zajęta. Matka pokazała jej listę i poprosiła, żeby dała jej te lekarstwa za darmo.

 - Pani zwraca się nie tu gdzie trzeba – odpowiedziała kierowniczka – Niech mi pani nie przeszkadza w pracy.

Matka i ja usiedliśmy. Matka odmawiała różaniec. Po skończonej pracy kierowniczka podeszła do nas i powiedziała:

 - No dobrze, to trzy paczki z lekarstwami. Proszę je przyjąć w podarunku od naszej spółki.

Druga Agnes

 - Shabishini, ty tutaj? Co cię przyniosło? – Matka Teresa ze zdziwieniem patrzyła na swoją dawną uczennicę. Pochodziła z bardzo zamożnej bengalskiej rodziny i widać to było na pierwszy rzut oka. Bogate sari, na każdym palcu lśniły pierścionki z drogimi kamieniami. Ale Shabishini nie wyglądała na szczęśliwą.

 - Matko, chcę zostać z tobą – dziewczyna wyglądała na zdecydowaną na wszystko

 - Ależ Shabishini, czy ty wiesz co to znaczy? Ludzie z waszej kasty nigdy nie zbliżają się nawet do tych biedaków, wśród których jestem na codzień. Zostałabyś uznana za nieczystą. Być może nigdy nie mogłabyś przekroczyć progu własnego domu.

 - Ty też zostawiłaś dom i przyjechałaś do nas

 - Tak, ale nie myśl, że to było dla mnie łatwe. Tęsknię do dziś.

 - Dam sobie radę. Chcę ci pomóc i zrobię to.

 - W tym wszystkim? Matka Teresa spojrzała na biżuterię zdobiącą dziewczynę. Tam gdzie żyję nie można mieć nic, a ci wśród których żyję to wyrzutki, nędzarze, mieszkający w królestwie brudu i chorób.

 - Chcę tam być.

 - Dobrze. Poczekaj zatem, pomódl się i zobaczymy…

Shabishini odeszła. Minęło trochę czasu. Nadszedł dzień świętego Józefa, 19 marca. Teresa przygotowywała się właśnie do wyjścia, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyła i zobaczyła swoją dawną uczennicę. Właściwie w ogóle się nie zmieniła, ale nie była to ta sama dziewczyną, z którą rozmawiała niedawno. Teresa spojrzała uważniej i zobaczyła, że wypielęgnowane dłonie nie są już ozdobione pierścieniami, a w uszach są tylko puste dziurki – jedyny ślad po jej wspaniałych kolczykach. 

 - Idziemy? – pytanie było bardziej stwierdzeniem niż prośbą.

 - Dopięłaś swego Shabishini – odpowiedziała Teresa

 - Od dzisiaj nazywaj mnie Agnes – przyszła zakonnica postanowiła, że będzie nosić to samo imię, którym do Teresy zwracała się jej matka.
Wkrótce dołączyło do nich kilka następnych dziewcząt. Po roku było ich już piętnaście. W międzyczasie Matka Teresa przyjęła obywatelstwo Indii i zaczęła myśleć o założeniu zgromadzenia.

7 października 1950 roku, w święto Matki Bożej Różańcowej z Rzymu nadeszła pozytywna odpowiedź. Powstało nowe zgromadzenie, którego nazwa streszczała jego zadanie: Misjonarki Miłości.

Pół roku później kilkanaście młodych Hindusek w strojach ślubnych wysiadło z autobusu przed katedrą w Kalkucie. Ich współpasażerowie dziwili się, że jednego dnia o tej samej godzinie tyle kobiet wychodzi za mąż. Nie wiedzieli, że wkrótce swoje suknie zamienią na habity, a ich włosy – skarb piękności bengalskich dziewcząt – spadną na podłogę obcięte przez matkę Teresę. Całkowite ubóstwo sióstr miało się wyrażać także i w tym wyrzeczeniu.   

Początkowo zgromadzenie działało tylko w Indiach, ale w 1965 roku papież Paweł VI nadał im konstytucję zgromadzenia papieskiego co pozwoliło na rozszerzenie dzieła. Dziś ponad 4000 sióstr pracuje w blisko stu krajach, gdzie  prowadzą 450 różnego rodzaju placówek. Znakiem zgromadzenia jest wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa z wypowiedzianym przez  Niego na krzyżu słowem „Pragnę”.   
 

Osiemdziesiąt pięć tysięcy modlitw

Była czwarta rano, kiedy Matka Teresa weszła do skromnej kaplicy na pierwszym piętrze domu przy Creek Lane. U gościnnych Gomezów misjonarki miłości mieszkały już od roku. Było ich już znacznie więcej i powoli robiło się ciasno. Matka Teresa miała tylko jeden sposób, aby to zmienić. Uklękła przed figurą Matki Bożej Fatimskiej. W pustej jeszcze kaplicy zabrzmiał jej zdecydowany głos

 - Twój Syn jest hojny i ciągle przysyła nowe siostry, a Ciebie proszę o miejsce dla nich. Przypomnę Ci o tym osiemdziesiąt pięć tysięcy razy.

Matka Teresa nie żartowała. Zawsze była konkretna, a modlitwy nigdy nie skąpiła. Wkrótce słowa prośby powtarzali wszyscy, z którymi miała kontakt. Szturm na niebo nie pozostał bez echa. Kilka dni później Matka Teresa szła razem z siostrą Gertrudą do Mojthil.   

 - Ależ dziś było tłoczno w kaplicy – Matka Teresa bardziej stwierdziła fakt niż wyraziła zaskoczenie – Pamiętasz o modlitwie do Matki Bożej?.

 - Słyszała Matka o doktorze Islamie? –Gertruda była trochę zamyślona i Matka Teresa miała wrażenie jakby nie do końca zrozumiała jej pytanie.

 - Kto to?

 - To muzułmański sędzia, który zamierza przeprowadzić się do Pakistanu. Ma dom przy Lower Circular Road

 - Nie sądzisz, że powinnyśmy się do niego wybrać? – Matka Teresa nie należała do osób, które odkładają coś na później. Gertruda tylko się uśmiechnęła i skinęła głową.

Niedługo potem siostry stały już na obszernym podwórzu przy którym znajdowały się dwa budynki należące do Islama. On sam zdziwił się bardzo na widok dwóch katolickich zakonnic w hinduskich sari.

 - Czym mogę paniom służyć?

 - Potrzebujemy domu dla naszego zgromadzenia – powiedziała krótko Matka Teresa – czy nie zechciałby pan go sprzedać

 - A skąd paniom przyszło do głowy, że chcę sprzedać ten dom? – doktor był zdumiony ponieważ dopiero zaczął zastanawiać się nad taką ewentualnością.

Matka Teresa uśmiechnęła się

 - Myślę, że zechce pan nie tylko go sprzedać, ale zrobić świetny interes. Z nami to się na pewno uda.

 - Nie wyglądają siostry na zamożne

 - Wręcz przeciwnie, jesteśmy bogate. W ubóstwo. Nie mamy pieniędzy, ale do końca życia będziemy się za pana modlić. Przecież wierzymy w tego samego Boga, choć może trochę inaczej.

Doktor miał ochotę przetrzeć oczy ze zdumienia. Jeszcze nikt nigdy tak z nim nie rozmawiał. Wkrótce potem dom został sprzedany. Kosztował mniej niż teren, na którym się znajdował. Gdy transakcja została dokonana doktor Islam poszedł do pobliskiego meczetu. Po jakimś czasie wrócił i stanął przed swym dawnym majątkiem. W jego oczach pojawiły się łzy

 - Kiedyś Boże podarowałeś mi ten dom. Teraz Ci go oddaję.

Wkrótce przy Lower Circular Road pojawiły się nowe lokatorki. Matka Teresa mogła zamieszkać w oddzielnym pokoju. Czyżby, będąc przełożoną pozwoliła sobie na odrobinę luksusu? Taka myśl mogłaby przyjść do głowy tylko komuś kto jej nie znał. Pomieszczenie, poza tym, że służyło za biuro, znajdowało się nad kuchnią.  Było najgorętsze w całym domu. „Żeby zrozumieć ludzi, którzy nie mają nic, i pomóc im, musimy żyć tak jak oni – mówiła matka Teresa – Jedyna różnica polega na tym, że ci ludzie są biedni, ponieważ tacy się urodzili, my zaś – ponieważ to wybrałyśmy.”

Ten wybór jest tak radykalny, że na mocy swojej konstytucji zgromadzenie misjonarek nie może nigdy mieć czegokolwiek na własność, a środkiem utrzymania sióstr oraz zbierania na pomoc dla biednych jest po prostu „chodzenie po prośbie”. Nieraz samo wyjście w tym celu sprawiało trudność. Kiedyś matka Teresa przydzieliła jedną parę sandałów trzem siostrom. Okazało się, że muszą one wyjść w tym samym czasie. Problem rozwiązano prosto: sandały powędrowały do najmłodszej z nich. Kiedy indziej jedynym obuwiem dostępnym w domu były wysokie czerwone szpilki. Nie mając innego wyjścia jedna z sióstr niepewnym krokiem  powędrowała do kościoła. Wywołało to wiele wesołości przechodniów, ale to było nic w porównaniu z przygodą, która przydarzyła się innej misjonarce ubranej w habit uszyty ze starego worka. Worki takie były używane do transportu zboża, a ostemplowywano je różnymi napisami. Trwałość farby używanej do napisów była tak duża, że nie schodziła ona nawet po wielokrotnym praniu. Raz ktoś przyjrzał się z bliska literom i zobaczył na wysokości pośladków siostry napis: „Odsprzedaż wzbroniona”.