…moje koleżanki z tak zwanego Teatru Rapsodycznego, czy przedtem jeszcze Teatru Żywego Słowa z okresu okupacyjnego, są dzisiaj znakomitymi artystkami i serdecznie im tego gratuluję. A moim największym pragnieniem jest usłyszeć, chociażby na taśmie, recytację Danuty Michałowskiej (Jan Paweł II, Kraków-Skałka, 8 czerwca 1979) Michałowskiej

 

Sierpień 1941

            Prosto z Solvayu poszedł na Mikołajską. Mieściło się tam biuro Spółdzielni Spożywców „Społem”, w którym pracowała Danka. Znalazł ją na czwartym piętrze. Zajrzał do pokoju.

            – Karol! – powiedziała zaskoczona.

– Możesz wyjść na chwilę? – zapytał.

– Już idę. – podniosła się z krzesła i podeszła do drzwi. Śledziły ją ciekawe spojrzenia koleżanek. –  Co się stało? – zapytała, gdy wyszli na korytarz.

– Przyjechał Mietek Kotlarczyk, zaczynamy robotę. Spotykamy się w środę u Dębowskich na Komorowskiego, o szóstej, przynieś Króla-Ducha.

Głos, jak zwykle łagodny, treść komunikatu przypominała trochę wojskowy nakaz. Zwięzły, rzeczowy, cóż, po prostu bardzo męski.

–  Wracasz z Solvayu? – zapytała patrząc na jego roboczy drelich.

–  Tak. Muszę już iść. Do zobaczenia.

– Do zobaczenia.

Wróciła do pokoju.

–  Kto to był? – zapytała jedna z koleżanek.

–  Przystojny, a jaki piękny głos – dodała druga.

– Interesuje się teatrem, podobnie jak ja – odpowiedziała Danuta nie spodziewając się specjalnie, że uwierzą. „Gdyby widziały go w roli Smugonia” – westchnęła w duchu wspominając ich pierwszą wspólną premierę sprzed niemal roku. Od dawna była pod wrażeniem aktorskiego talentu Wojtyły. Pierwszy raz słuchała go podczas wieczoru autorskiego młodych poetów jesienią 38 roku. Później, w czerwcu 1939 roku występował w  „Kawalerze księżycowym” – wodewilowej komedii Mariana Niżyńskiego, którą wystawiła grupa studentów zebranych w tzw. „Studio 39” podczas dni Krakowa,

Jakże inne to były czasy. Dwa i pół miesiąca po wielkim sukcesie „Kawalera” do Krakowa wkroczyli Niemcy. Wisząca w powietrzu wojna wybuchła, ale wydarzenia potoczyły się inaczej niż spodziewali się Polacy. W ciągu miesiąca wojska hitlerowskie zajęły tereny aż po Bug. Sowieci wkroczyli od wschodu 17 września. Dokonał się czwarty rozbiór Polski.

            Niemcy weszli do Krakowa już w pierwszym tygodniu walk, w listopadzie aresztowali profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego i zamknęli uczelnię. Karol ratując się przed wywiezieniem na roboty znalazł pracę w kamieniołomach na Zakrzówku, a potem przeniósł się do fabryki sody Solvay. Ona – z tego samego powodu – znalazła pracę w „Społem” w charakterze maszynistki i stenotypistki.

            Poznali się bliżej przed rokiem. Odwiedził ją wtedy Julek Kydryński wraz z Karolem właśnie, aby zaproponować jej udział w przygotowaniu dramatu „Uciekła mi przepióreczka”. Danka marzyła przed wojną, aby uczyć się aktorstwa w słynnej Reducie Osterwy, więc niesłychanie się ucieszyła, gdy usłyszała, że może wystąpić w sztuce napisanej specjalnie dla mistrza przez Stefana Żeromskiego. Julek spotykał się regularnie z Osterwą, który obiecał, że włączy się w przygotowania. Wspaniale! Lepiej być nie mogło.

            Pracowali we trójkę: Julek, ona i Karol. Spotykali się o szóstej w mieszkaniu Kydryńskich przy Felicjanek 10 i przygotowywali wystawienie drugiego aktu „Przepióreczki”. We wrześniu urządzili premierę. W czasie prób Karol potwierdził talent, który zauważyła przed wojną. Po prostu miał osobowość – wspaniale posługiwał się słowem, był wyrazisty, przykuwał uwagę. Nic dziwnego, że koleżanki z biura tak się nim zainteresowały.  

            Zaraz po pracy poszła do księgarni przy Podwalu. Wyszła z dwoma tomami broszurowego wydania dramatu Słowackiego. W jednym znajdowały się teksty wieszcza, w drugim komentarze. Była niezmiernie ciekawa Kotlarczyka, o którym słyszała tyle entuzjastycznych opinii. Czy rzeczywiście jest tak niezwykłym znawcą literatury i wizjonerem teatru?

            22 sierpnia z zakupionym tomem przyszła na Komorowskiego 7, gdzie zebrał się cały zespół, który w przyszłości miał się nazwać Teatrem Rapsodycznym od rapsodów, z których był zbudowany „Król Duch”.

Spowiedź skruszonego króla

A on rzekł: – „Twoje wygnawszy rycerze,

            Teraz cię mimo twej żelaznej zbroi

            Ugnę przed sobą i w duchu uderzę

            Tym duchem, który tu już za mną stoi”.

            Jam drżał – jeszcze mię dziś za gardło bierze

            Mróz z tych zamkniętych i czarnych podwoi

            Wylatujący. Jak się w trumnie zsechło

            Tak weszło – z twarzy swej podnosząc czechło.

            Danuta słuchała recytacji Karola z rosnącym zdumieniem. Jak on mógł zrobić coś takiego? Oto król Bolesław wspominał przerażającą scenę wskrzeszenia Piotrowina przez biskupa Stanisława.  Tekst ten dawał niesamowite możliwości interpretacyjne. Przed dwoma tygodniami, w czasie premiery „Króla Ducha” Wojtyła wykorzystał je w stu, albo może nawet i w dwustu procentach. Wspaniale pokazał dramatyzm sytuacji, umiejętnie operował natężeniem głosu i pauzą, jednym słowem dał popis sztuki oratorskiej. Jego interpretacja postaci Bolesława Śmiałego była fascynująca, pokazał takie umiejętności aktorskie, że niewielka widownia długo oklaskiwała jego występ. Zachwycona Danuta zaprosiła dwoje swoich znajomych na kolejny występ teatru założonego przez Kotlarczyka. Tym razem jednak Lolek mówił zupełnie inaczej: głos cichy, rapsod mówiony dość monotonnie, jego odtwórca przygaszony, bez śladu buntu, ogołocony z targających nim uczuć.

            – Karol, jak mogłeś?!! – z wyrzutem zapytała po zakończeniu przedstawienia. – Tamta interpretacja była świetna, ta jest bez wyrazu. To jest po prostu brak dyscypliny artystycznej. Czy ty wiesz, że zaprosiłam dwóch przyjaciół, aby zachwycili się twoim wykonaniem? A ty odarłeś ten tekst z całej jego siły.

            Rozpętała się prawdziwa burza. Krytyki padały ze wszystkich stron. Karol stał i słuchał jak widzowie odsądzają go od aktorskiego profesjonalizmu. W końcu, gdy emocje widzów trochę opadły, odpowiedział:

            – Widzicie, ja się też wiele zastanawiałem nad tą interpretacją – powiedział. – Przyznaję, że tamta, sprzed dwóch tygodni bardziej mi odpowiadała. Ale czy Słowacki tak to widział? Przecież to jest wyznanie skruszonego już króla. On mówi to będąc w Osjaku, gdzie ukrył się w klasztorze, aby pokutować za swoje winy. Ten tekst to spowiedź człowieka żałującego za swoje czyny i to chciałem pokazać.

            Danka zdziwiła się jeszcze bardziej. „Spowiedź?” Przecież on miał przedstawić człowieka w całej głębi jego uczuć, króla zdolnego do wielkich czynów, ale i do wielkich okrucieństw, bohatera namalowanego ręką wieszcza.

            –  Karol, o czym ty mówisz? Spowiedź to jest w kościele, konfesjonał to nie scena, teatr rządzi się innymi prawami!

            –  Czy wyobrażacie sobie tego człowieka, który patrzy w przeszłość na swoje życie i na swoje czyny? – odpowiedział pytaniem. – Patrzy na nie w obliczu Boga?

            –  Jeszcze Pana Boga chcesz umieścić wśród widzów „Króla Ducha”?

            Nie odpowiedział.

            –  Wiesz, naprawdę tego nie rozumiem. Każdy rasowy aktor, wiedząc jakie ma umiejętności, zaprezentowałby je publiczności w całej skali. Pamiętasz, jakie zebrałeś oklaski na premierze?

            Skinął głową i uśmiechnął się.

            –  No więc? Mam nadzieję, że już ci nie przyjdą podobne pomysły do głowy?

            –  Wybacz, ale to była naprawdę świadoma decyzja. Dużo o tym myślałem.

            Wiele miesięcy później zdumiał ją jeszcze bardziej. Dowiedziała się, że chce zostać księdzem. Znany krytyk literacki i pierwszy mentor ich grupy teatralnej, Tadeusz Kudliński oraz oczywiście Kotlarczyk biadali i przekonywali go do zmiany decyzji. Jak można marnować taki talent? Po co zamieniać wspaniałą sceniczną karierę na los wiejskiego proboszcza? Przecież teatr to też misja i to jaka! Argumenty odbijały się od Karola jak od ściany. A Dance przypomniał się tamten listopadowy wieczór i jej rozczarowanie interpretacją wspaniałego tekstu Słowackiego.

            Co to tak naprawdę oznacza zrozumiała krótko po wojnie. Studiowała na polonistyce, często bywała na Gołębiej, w tym samym gmachu, w którym Wojtyła uczył się przed wojną, również jako student tego wydziału. Pewnego dnia spotkała go na ulicy. Był w sutannie. Pierwszy raz w życiu zobaczyła go w tym stroju. Szok. Wiedziała, że poszedł do seminarium, że ma zostać wyświęcony na księdza, ale ten widok… Jej kolega w długiej czarnej sukni z białą koloratką pod szyją.

            –  Dzień dobry – powitał ją odłączając się na chwilę od grupy kleryków.

            –   Dzień dobry… proszę księdza – „Karol” nie mogło jej przejść przez gardło.

            –   Daj spokój. Przecież jesteśmy kolegami.

            Kolegami? Dla niej należał już do innego świata.

            Jubileusz

28 września 1978

            Nie czuła się dobrze.  Tego czwartkowego popołudnia w Krakowie rozszalał się jakiś, zupełnie niespodziewany upalny, suchy wiatr. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje, więc położyła się. Nie, chyba nie wyjdzie. Ale, gdyby to był jej jubileusz, on na pewno by przyszedł. To jakoś dodało jej sił. Poszła do katedry.

            W ostatnią niedzielę usłyszała w kościele zaproszenie metropolity krakowskiego na uroczystość patrona katedry, św. Wacława połączoną z dwudziestoleciem jego sakry biskupiej. Karol, ten wspaniale zapowiadający się aktor wybrał inną drogę i zaszedł na niej tak daleko…

            Jego odejście z zespołu po wstąpieniu do seminarium rapsodycy mocno odczuli. Brakowało go – i to bardzo – szczególnie w pierwszych latach. Ale nieobecność aktora przemieniła się w obecność innego rodzaju – także dla niej. Lata mijały, Karol z księdza stał się biskupem, potem arcybiskupem i kardynałem, ale wciąż miał dla nich czas i przede wszystkim serce. Bronił Teatru Rapsodycznego, gdy komuniści postanowili go zlikwidować, po drugiej likwidacji zatrudnił w seminarium Mieczysława Kotlarczyka, który został bez środków do życia. Zapraszał ich na opłatki, poświęcał czas na rozmowy. Ona także bywała u niego. Przyszła do niego również wtedy, gdy w jej duszy dokonał się przełom po przeczytaniu pism św. Teresy z Avila.

            Wpadła na jej ślad przypadkowo, za pośrednictwem – rzec można – dwóch kobiet. Kiedyś, będąc na wakacjach w Krynicy, w domu „Ostoja”, zobaczyła w pokoju przyjaciółki fotografię zakonnicy o mocno zarysowanym podbródku i zaciętej twarzy. To była święta Teresa od Dzieciątka Jezus. Przyjaciółka dała jej artykuł o karmelitance. W tym samym piśmie był tekst o innej Teresie – z Avila, zwanej Wielką. Danutę coś w nim zaintrygowało. Trudno powiedzieć dlaczego, jednak po powrocie do Krakowa kupiła wszystkie jej dzieła i pochłonęła je w kilka tygodni. Zachwyciła się. Do tej pory jej kontakt z katolicyzmem był raczej odległy, wzrastała w tradycji laickiej, a w pewnym momencie zafascynowała się religiami wschodu. Lektura pism Teresy olśniła ją podobnie jak Żydówkę  Edytę Stein. Jakiś czas później dowiedziała się, że ta kobieta straciła wiarę hebrajską, została ateistką i wybitną filozof. Kiedyś w jej ręce wpadła autobiografia Teresy, którą przeczytała w jedną noc, po czym napisała na książce „To jest prawda”. Danuta doświadczyła podobnego przeżycia. Postanowiła, że musi przełożyć drogę odnowicielki Karmelu na język sceny i podzieliła się tym pomysłem z kardynałem. Zaproponował, aby wystawiała to w kościołach. Ona nie chciała. Pragnęła przekazywać swoje odkrycie ludziom takim jak ona – niewierzącym, wątpiącym. Pracowała nad dramatem, ale uznała, że czas jego wystawienia jeszcze nie nadszedł. Karol – jak to on – wysłuchał, uznał jej racje i nie naciskał.

            W tym czasie nie tylko ona była przekonana, że ten człowiek to ktoś więcej niż wielki talent aktorski. Kiedy na początku sierpnia 78 zmarł Paweł VI, obawiała się, że Karol nie wróci z konklawe, lecz zostanie w Rzymie jako następca Piotra. Ale kardynałowie wybrali Włocha, Albino Lucianiego, który przybrał imię Jana Pawła I. Właśnie minął miesiąc od jego wyboru.  

             Weszła do katedry i skierowała się na lewo. Mszę jubileuszową kardynał miał odprawiać przy krucyfiksie królowej Jadwigi. Wszystkie miejsca przed tym niewielkim ołtarzem były zajęte, więc wróciła przed konfesję św. Stanisława. Bezpośrednio przed nią, wmurowana w posadzkę, widniała płyta nagrobna kardynała Adama Stefana Sapiehy, który wyświęcił Karola na księdza. A teraz on jest jego następcą. Też tutaj zostanie pochowany…

            Czasem chodziła na różne uroczystości z jego udziałem, bywała na Mszach, w czasie których głosił homilie. Mówił – jak niegdyś – pięknie, choć treści były cokolwiek trudne do zrozumienia. Jego głos przywoływał w niej wspomnienia z czasu okupacji, gdy wystawiali dzieła polskich twórców w Teatrze Rapsodycznym. Słowacki, Wyspiański, Norwid. Niezapomniane „Hymny” Kasprowicza! Brzmiało jej jeszcze w uszach otwarcie przedstawienia w jego wykonaniu:

            Jestem!

            Jestem i płaczę…

            Biję skrzydłami

            jak ptak ten ranny,

            jak ptak ten nocny,

            któremu okiem kazano skrwawionym

            patrzeć w blask słońca…

            A u mych stóp

            samotny kopią grób…

            Jej w tym spektaklu przypadła rola Marii Egipcjanki, świętej pokutnicy z przełomu czwartego i piątego wieku. Jak głosił starożytny przekaz Maria w wieku 12 lat uciekła do Aleksandrii, gdzie oddawała się rozpuście. Nie czyniła tego dla pieniędzy, ale z pragnienia uwodzenia mężczyzn. Kiedyś w porcie aleksandryjskim zobaczyła statek mający zawieźć pielgrzymów do Ziemi Świętej. Popłynęła z nimi i na statku zdobywała pątników. W Jerozolimie z ciekawości chciała wejść do Bazyliki Grobu, ale jakaś siła nie pozwalała jej przekroczyć progu świątyni. Uświadomiła sobie, co robiła. Płacząc i lamentując modliła się do Maryi, której wizerunek zobaczyła nad wejściem. Ślubowała porzucić grzeszne życie. Wtedy siła, która zagradzała jej drogę, ustąpiła. W kaplicy Maria uczestniczyła we mszy i adorowała relikwie Krzyża Świętego. Kiedy wyszła, usłyszała głos: „Jeśli przejdziesz przez Jordan, znajdziesz wspaniały odpoczynek”. Następne lata spędziła na pustyni.

            Idę-ć ja, biedna Maryja,

            Idę-ć przez piaski pustyni

            hen! Ku tej rzece nieznanej,

            Gdzie Chrystus cuda swe czyni…

            Po czterdziestu siedmiu latach Maria spotkała tam mnicha Zosimę, który podarował jej płaszcz i wysłuchał opowieści. Po roku, w Wielki Czwartek przyniósł jej komunię. Przyszedł też w kolejny Wielki Czwartek, ale wówczas już znalazł Marię martwą. Pochował ją. Została patronką pokutujących grzeszników i… aktorów.

            Kasprowiczowskie „Hymny”, w których stykała się groza grzesznego świata i piękno Boskiego stworzenia były bardzo bliskie Danucie, która w okresie okupacji wkraczała w dorosłość.  Sama czuła w sobie niepokój wewnętrzny, który chyba musiał być zauważalny, przynajmniej dla Karola. Pewnego wieczora, prawie pustym tramwajem wracali po próbie „Hymnów”. Ona jechała do domu, on na nocną zmianę w „Solvayu”. W pewnym momencie zapytał:

–  Danutte, qu’est-ce qu’il ya avec toi? (Danuto, co się z tobą dzieje?)

 Dlaczego po francusku? Może chciał w ten  sposób osłonić wejście w jej prywatność? Pomyślała wówczas: „Jaka szkoda, że nie jest księdzem, mogłabym mu wszystko opowiedzieć…” To prawda, budził naturalne zaufanie, lecz to było za mało, więc odpowiedziała krótko, po polsku:

– Nic.

            W końcu jednak został kapłanem.

 Ona poszła drogą kariery aktorskiej. Spotykali się, przeważnie na opłatku, który organizował dla twórców w kurii na Franciszkańskiej. Parę lat temu zagadnął ją:

– Słyszę, że robisz teatr jednego aktora. To coś nowego.

–  Tak – odpowiedziała. –   Właściwie oboje robimy to samo.

–  No nie, ja z aktorstwem nie mam nic wspólnego,

–  Ja nie mówię o aktorstwie –  odparła. –  Mówię, że oboje służymy słowu. Jednoosobowo służymy słowu. Ja na swój sposób, ty na swój.

Po chwili milczenia powiedział:

–  Na to mogę się zgodzić.

Słowo. Żywe słowo. Pielęgnowali je pod kierunkiem Kotlarczyka w czasie prób w katakumbach (tak mówili o małym mieszkanku Karola) na Tynieckiej. Wpoił im miłość do słowa, nauczył wydobywać życie z tego, co przechowywały martwe karty papieru. W jakiś sposób też nauczył ją, że słowo może boleć. Po powtórnym otwarciu Teatru Rapsodycznego (był jeden z efektów październikowej odwilży roku 1956) weszła w konflikt z Kotlarczykiem i na początku lat sześćdziesiątych została przez niego zwolniona. Wydarzyło się to tuż przed dwudziestoleciem teatru. Zagrała jeszcze w spektaklu jubileuszowym. W czasie uroczystej kolacji Karol posadził ich – ją i Mieczysława – po swojej prawej i lewej stronie. Jakże musiał go boleć konflikt między przyjaciółmi – nie dał jednak tego po sobie poznać.

Siedząc w wawelskiej katedrze, w której znajdowało się tyle grobów pomyślała o Mietku. Nie dożył jubileuszu dwudziestolecia sakry Karola. Zmarł nagle na serce w lutym, a jego dawny uczeń poprowadził pogrzeb na cmentarzu salwatorskim i wygłosił żarliwe przemówienie pożegnalne. Czy Kotlarczyk przekonując niegdyś Karola, aby nie rezygnował z aktorstwa mógł przewidzieć taki finał swojego własnego życia?

            Msza jubileuszowa kardynała Wojtyły dobiegała końca. Do komunii nie poszła – żyła w związku niesakramentalnym. Wieczorem wróciła do domu. Spała dobrze, następnego dnia rano poszła do pracy. Była prorektorem w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Powitała ją sprzątaczka:

            –  Pani rektor wie, że papież umarł?

            –  Oczywiście, już ponad miesiąc temu.

            –  Nie, ten nowy umarł.

            Dwa tygodnie później, w poniedziałek 16 października, po południu pojechała do Łodzi. W taksówce dowiedziała się, że Polak z Krakowa został wybrany papieżem.

            –  Jakoś się tak nazywa, nie pamiętam – powiedział taksówkarz.

            –  Karol Wojtyła – odpowiedziała.

            –  Tak, a skąd pani wie?

            Pożegnanie

            8 kwietnia 2005

Miała jeszcze w oczach jego niemą prośbę.  Niedawno, trzy miesiące temu, w grudniu, między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Przyleciała do Rzymu na trzy dni, została zaproszona na Mszę do Watykanu, a wieczorem na kolację i kolędowanie. W pewnym momencie zobaczyła, że Papieżowi zamykają się oczy i opada głowa. W pierwszej chwili przestraszyła się, że zasłabł. Wszyscy czekali. „Chyba trzeba już iść” – pomyślała. Po dłuższej chwili Jan Paweł II uniósł głowę i spojrzał na nią.

            – Ojcze Święty – pochyliła się w jego kierunku – może zaśpiewamy „Maluśki, maluśki” i za kolędę dziękujemy, bo już trzeba iść.

            Pokręcił przecząco głową i pokiwał palcem. Po czym wyciągnął rękę i pokazał cztery palce.

            – Jeszcze cztery kolędy? – zapytała.

            Skinął głową.

            – A co mamy zaśpiewać?

            Próbował  powiedzieć. Otworzył usta, nabierał oddechu, zamykał, znowu otwierał. I znowu: otwierał usta, nabierał oddechu, zamykał, otwierał. Nie mógł wydobyć z siebie nawet jednego słowa. Z oczu wyzierało wielkie zmęczenie.

            To było ich ostatnie spotkanie. Teraz, patrząc na przewracane wiatrem kartki Ewangelii leżącej na trumnie Jana Pawła II, przypomniała sobie wiersz Gałczyńskiego „Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich”:

gwiazdka normalna, świeci ziemsko –

a Ty byś zaraz - betlejemską!

Lecz wiem, że jednak on się stanie,
ten wielki wichr: na noc szatańską
odpowie nocą mediolańską
święty Augustyn w Mediolanie!       

Wiał wiatr. Ten fizycznie odczuwalny na Placu Św. Piotra i ten niewidzialny, niemniej jeszcze potężniejszy – wiatr poruszający ludzkie sumienia. Konanie i śmierć Jana Pawła II poruszyły głęboko ukryte struny w ludziach na całym świecie. Nie tylko masowo uczestniczyli w modlitwach za Papieża (i coraz częściej do niego), ale również spowiadali się, postanawiali zmienić swoje życie, po prostu nawracali się. Ilu w tych dniach było takich Augustynów, którzy przejrzeli, jak ongiś ten człowiek, który stał się jednym z największych świętych Kościoła?

Jedenaście lat temu, dokładnie w 1440 rocznicę narodzin Augustyna  zaprezentowała Papieżowi swój monodram oparty na „Wyznaniach” świętego. Główną jego bohaterką uczyniła bezimienną kobietę, z którą Augustyn żył przez lat piętnaście  i miał syna, Adeodata. Im dłużej myślała nad tekstem „Wyznań”, tym bardziej była zbulwersowana faktem, że Augustyn, który opisuje swoje cierpienia i skarży się na los po rozstaniu z ukochaną, ani jednego zdania nie poświęca temu, czego ona została pozbawiona – nie tylko ukochanego mężczyzny, ale i syna. Dlatego postanowiła w imieniu tej nieznanej kobiety napisać własne „wyznania”.

Sztuka wywarła na Papieżu głębokie wrażenie. Jedna z uczestniczek spektaklu, dr Anna Karoń-Ostrowska mówiła o jego komentarzu, o tym, jak zauważył, że i on ma podobne uczucie naznaczenia przez Boga – że Bóg kieruje jego życiem… Podobnie jak kobieta bez Augustyn i „kobieta bez imienia” zrozumiał, że w ostatecznym rozrachunku – nie jest panem własnego losu. Czy tak było rzeczywiście? Danuty nie było na początku spotkania – przebierała się po spektaklu. Ale potem między nią a Papieżem wywiązała się długa dyskusja. Twierdziła, że święty wcale nie rozstał się z ukochaną z powodu nawrócenia, ale dlatego, że jego matka planowała dla niego małżeństwo z inną kobietą. Co gorsza, w czasie oczekiwania na związek małżeński (kandydatka miała zaledwie 12 lat) wziął sobie inną kobietę, z którą żył. Dopiero nawrócenie położyło temu kres. Danuta dowodziła, że Augustyn zachował się bardzo źle i skrzywdził swoją wielką miłość. Bardzo ją to oburzało.

Dyskusja trwała długo i w końcu znaleźli kompromisowe rozwiązanie. W ostatecznym rozrachunku jego ukochana stałaby i tak na przeszkodzie w spełnieniu tego, co zaplanowała Opatrzność. Augustyn miał zostać Ojcem i Doktorem Kościoła. Więc lepiej, że stało się to co się stało.

– To są owe Mirabilia Dei – powiedział papież.

– Ale to jednak niesprawiedliwe!

– Pamiętaj, że jest jeszcze czyściec.

Augustyn mógł przejść przez czyściec? Ten wielki święty? Być może. Patrząc teraz na trumnę, w której spoczywał Jan Paweł II była przekonana, że on trafił prosto do nieba. Jak wiele dobra uczynił swoim życiem i… swoją śmiercią.

I jej życie zmieniło się po jego wyborze. Ludzie chcieli słuchać poezji Karola Wojtyły, proszono ją o recytacje. Ona nie chciała. Nie rozumiała jego poetyckiego języka, trudno jej było interpretować te wiersze. Ale potrzeba była, więc godziła się.

Kiedyś, w czasie urlopu, znowu przebywała w Krynicy. Chodziła na Mszę do znajdującej się w domu kaplicy. Odpoczywał tam również pewien ksiądz. Nie pytał ją dlaczego nie przystępuje do komunii, dopiero znacznie później, kiedy spotkali się w Krakowie, delikatnie zagadnął ją na ten temat. Powiedziała mu o przeszkodzie. Poprosił ją tylko, aby się modliła i po roku modlitwa ta przyniosła owoc. Włączyła się w grupę Odnowy w Duchu Świętym, zaczęła żyć pełnią życia chrześcijanki.

 

               Trumna z ciałem Jana Pawła II zniknęła w wejściu do bazyliki. Nad nim znajdowała się lodżia z ogromnym oknem, w którym 16 października 1978 roku pojawił się nowy papież. Okno to zakrywała wówczas ogromna kotara, która rozsunęła się, gdy na balkon wszedł orszak wprowadzający Jana Pawła II.

Tu es Petrus —  usłyszał Szymon syn Jony.

«Tobie dam klucze Królestwa».

Ludzie, którym troskę o dziedzictwo kluczy powierzono,

zbierają się tutaj, pozwalają się ogarnąć sykstyńskiej

    polichromii,

wizji, którą Michał Anioł pozostawił —

Tak było w sierpniu, a potem w październiku pamiętnego

    roku dwóch konklawe,

i tak będzie znów, gdy zajdzie potrzeba,

po mojej śmierci.

 

               Tryptyk Rzymski – pierwszy i ostatni utwór poetycki, który wyszedł spod ręki Karola po wyborze na Stolicę Piotrową – dostała jeszcze przed publikacją. Czytała go wiele razy, próbowała interpretować według najlepszych zasad rapsodycznych. Nagrała go na taśmę i wysłała do Rzymu z pytaniem: „Czy idę w dobrą stronę?”. Dostała odpowiedź: „Tak, pracuj dalej”. 

               Czytając, stawiając akcenty i pauzy, była coraz bardziej przekonana, że „Tryptyk” jest o nim samym i o tym, co uważał za najważniejsze. Szedł do Źródła, pod prąd, stawał na progu Kaplicy Sykstyńskiej zachwycony freskami Michała Anioła, kontemplował obraz początku – Stworzenia i końca – Sądu Ostatecznego. 

Kimże jest On? Niewypowiedziany. Samoistne Istnienie.

Jedyny. Stwórca wszystkiego.

Zarazem Komunia Osób.

W tej Komunii wzajemne obdarowywanie pełnią prawdy,

dobra i piękna.

               Karol zaczął swą dorosłą drogę od służby pięknu – chciał zostać artystą, aktorem i poetą i miał po temu wszelkie predyspozycje. Wojna, śmierć ojca, praca w Solvayu, kontakt z Żywym Różańcem prowadzonym przez Jana Tyranowskiego otworzyły go na poszukiwanie Prawdy i Dobra. Ale o Pięknie nigdy nie zapomniał. 

               Dostała kiedyś od niego obrazek, na którym zapisał wersety z Norwidowskiego „Promethidiona”:

               Piękno na to jest by zachwycało do pracy,

               A praca by się zmartwychwstało.

               Jego praca aktora nie poszła na marne. Był mistrzem słowa mówionego i nawet jeśli trudno go było czasem zrozumieć, to jak dobrze było go słuchać. Pod koniec życia została mu odjęta zdolność przemawiania. Mówił coraz gorzej, z wielkim trudem, w końcu nie mógł wydobyć z siebie słowa – jak wtedy w czasie śpiewania kolęd. A jednak nie zamilkł. Tryptyk był tego dowodem.

               Nade wszystko jednak —  niewypowiedziany.

               A przecież powiedział nam o Sobie.

               Powiedział także, stwarzając człowieka na swój obraz

               i podobieństwo.

               W polichromii sykstyńskiej Stwórca ma ludzką postać.

               Jest Wszechmocnym Starcem — Człowiekiem podobnym

               do stwarzanego Adama.

               Szczególnie ujęła ją delikatność i głębia opisu stworzenia Adama i Ewy. 

               A oni?

«Mężczyzną i niewiastą stworzył ich».

Został im przez Boga zadany dar.

Wzięli w siebie —  na ludzką miarę —  to wzajemne obdarowanie,

które jest w Nim.

Oboje nadzy...

Nie odczuwali wstydu, jak długo trwał dar —

Wstyd przyjdzie wraz z grzechem,

a teraz trwa uniesienie. Żyją świadomi daru,

choć może nawet nie umieją tego nazwać.

Ale tym żyją. Są czyści.

Casta placent superis; pura cum veste venite,

et manibus puris sumite fontis aquam —

słowa te czytałem codziennie przez osiem lat,

wchodząc w bramę wadowickiego gimnazjum.

Prasakrament —  samo bycie widzialnym znakiem

    odwiecznej Miłości.

 

               Wielka rzecz. I wielka odwaga Papieża, który na początku pontyfikatu w teologicznych katechezach, a na końcu w poetyckim przekazie miał śmiałość powiedzieć, że związek kobiety i mężczyzny dlatego jest taki wielki, ponieważ jest on znakiem wielkiej tajemnicy Trójcy Świętej. Bóg jest relacją i człowiek został stworzony po to, by być w relacji.

 

A kiedy będą się stawać «jednym ciałem»

—  przedziwne zjednoczenie —

za jego horyzontem odsłania się

ojcostwo i macierzyństwo.

—  Sięgają wówczas do źródeł życia, które są w nich.

—  Sięgają do Początku.

—  Adam poznał swoją żonę

a ona poczęła i porodziła.

Wiedzą, że przeszli próg największej odpowiedzialności!

               Jak pięknie i subtelnie potrafił namalować słowem tajemnicę miłości ludzkiej, która ma moc powołania do istnienia nowego życia – to początek. Jak przejmująco opisał koniec, także swój koniec wędrówki po tej ziemi.

Kres jest tak niewidzialny, jak początek.

Wszechświat wyłonił się ze Słowa i do Słowa też powraca.

W samym centrum Sykstyny artysta ten niewidzialny

    kres wyraził

w widzialnym dramacie Sądu —

I ten niewidzialny kres stał się widzialny jakby szczyt

    przejrzystości:

omnia nuda et aperta ante oculos Eius!

Słowa zapisane u Mateusza, tutaj zamienione w malarską wizję:

«Pójdźcie błogosławieni...  idźcie przeklęci»...

I tak przechodzą pokolenia —

Nadzy przychodzą na świat i nadzy wracają do ziemi,

    z której zostali wzięci.

«Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz».

To co było kształtne w bezkształtne.

To co było żywe —  oto teraz martwe.

To co było piękne —  oto teraz brzydota spustoszenia.

A przecież nie cały umieram,

to co we mnie niezniszczalne trwa!

 

               Czy Karol zszedł ze sceny świata? Czy powiedział mu wszystko, co miał do powiedzenia?  Miała przekonanie, że nie. Jego słowo powinno dalej żyć, a ona miała mieć w tym swój udział. Dziwne. Nie lubiła kiedyś wygłaszać jego poezji, wciąż nie lubiła fresków Michała Anioła w kaplicy Sysktyńskiej, a jednak czuła, że rozumie „Tryptyk” i będzie go mówić dopóki tylko starczy sił. Karol poszedł za wezwaniem z góry i stał się tego wezwania rzecznikiem. Ona teraz, w tym niewielkim fragmencie jego dzieła stała się w jakiś sposób jego głosem.

              

               Abram postanowił iść za Głosem.

 

               Głos mówił: Będziesz ojcem wielu narodów

 

            Miała wrażenie, że pisał nie tylko o wielkim patriarsze.

               Nie lękaj się, Abrahamie, idź dalej przed siebie

               i czyń, co masz czynić.

               Ty będziesz ojcem wielu narodów,

               czyń, co masz czynić, do końca.

           

 

 

8 grudnia 1953, Stoczek Klasztorny

 

            Po porannej przechadzce usiadł od razu przy biurku i sięgnął po brulion, w którym prowadził „dziennik okrętowy” swojego uwięzienia.

            Przez trzy tygodnie przygotowywałem duszę swoją na ten dzień – zapisał. – Idąc za wskazaniami błogosławionego Ludwika Marii Grignion de Montfort, zawartymi w książce: O doskonałym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny – oddałem się dziś przez ręce mej najlepszej Matki w całkowitą niewolę Chrystusowi Panu. W tym widzę łaskę dnia, że sam Bóg stworzył mi czas na dokonanie tego radosnego dzieła.

            Postanowiłem sobie, że pierwszą parafię, którą będę mógł erygować, uczczę tytułem „Bożego Macierzyństwa Maryi”.

            Akt oddania ułożył sam starając się, aby poszczególne akapity wyrażały jego pragnienie bezwarunkowej wierności, gotowości oddawania czci i obrony tej czci wobec każdego, kto chciałby ją naruszyć. Centralne miejsce zajęło w nim oddanie się w niewolę, a zakończyła gorliwa prośba dotycząca pozostałych mu do przeżycia dni oraz tego ostatniego, w którym nastąpi przejście.

            Święta Maryjo, Bogurodzico Dziewico, obieram sobie dzisiaj Ciebie za Panią i Orędowniczkę, Patronkę, Opiekunkę i Matkę moją.

            Postanawiam sobie mocno i przyrzekam, że Cię nigdy nie opuszczę, nie powiem i nie uczynię nic przeciwko Tobie. Nie pozwolę nigdy, aby inni cokolwiek czynili, co uwłaczałoby czci Twojej.

Błagam Cię, przyjmij mnie na zawsze za sługę i dziecko swoje. Bądź mi pomocą we wszystkich moich potrzebach duszy i ciała oraz w pracy kapłańskiej dla innych.

Oddaję się Tobie, Maryjo, całkowicie w niewolę, a jako Twój niewolnik poświęcam Ci ciało i duszę moją, dobra wewnętrzne i zewnętrzne, nawet wartość dobrych uczynków moich zarówno przeszłych jak obecnych i przyszłych, pozostawiając Ci całkowite i zupełne prawo rozporządzania mną i wszystkim bez wyjątku, co do mnie należy, według Twego upodobania, ku większej chwale Boga, w czasie i w wieczności.

Pragnę przez Ciebie, z Tobą, w Tobie i dla Ciebie stać się niewolnikiem całkowitym Syna Twojego, któremu Ty, o Matko, oddaj mnie w niewolę, jak ja Tobie oddałem się w niewolę.

Wszystko, cokolwiek czynić będę, przez Twoje ręce Niepokalane, Pośredniczko łask wszelkich, oddaję ku chwale Trójcy Świętej – Soli Deo[1]!

Maryjo Jasnogórska, nie opuszczaj mnie w pracy codziennej i okaż swe czyste Oblicze w godzinę śmierci mojej. Amen.

 

8 grudnia 1953, Stoczek Klasztorny, późny wieczór           

            Pisać o tym, czy nie? Ksiądz właśnie zakończył opis rozmów przy śniadaniu i na porannej przechadzce. Teraz doszedł do obiadu. Hm, jednak napisze, trzeba jakoś wytłumaczyć małomówność Prymasa:

            Przy stole w południe – Ks. Prymas był jakby czymś podniecony, zmieszany trochę, a ponieważ Kapelan był również roztargniony i niespokojny – więc nie szła rozmowa.

            Co mogło być przyczyną takiego stanu ducha Wyszyńskiego? Była to zagadka, na którą nie miał odpowiedzi.



[1] Samemu Bogu

 

Fragment książki "Prymas w Stoczku" nagrodzonej Feniksem 2014

8 grudnia 1953, Warszawa, Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego

 

            – Towarzyszu pułkowniku, melduję posłusznie wykonanie zadania – porucznik Opara położył przed swoim szefem obszerny maszynopis, którego zawartość wyjaśniał tytuł: „Plan wstępnego śledztwa przeciwko Stefanowi Wyszyńskiemu”.

            – Dziękuję Opara – zwięźle odpowiedział Więckowski. Wyglądało na to, że myślami jest gdzie indziej i bardzo trudno mu skupić się na rozmówcy. Opara domyślał się, co tak zajmuje głowę pułkownika. Po ministerstwie rozeszła się już wiadomość o zniknięciu pułkownika Światły podczas misji w Berlinie. Cokolwiek z nim się stało, była to bardzo zła wiadomość dla wszystkich zatrudnionych w tym gmachu. Zbieg wiedział bardzo dużo i była to wiedza niesłychanie „wrażliwa”.

            – Czy towarzysz pułkownik chciałby, abym zreferował treść dokumentu? – zapytał Opara. W końcu narobił się przy tym tyle, że może zwrócić Więckowskiem uwagę na efekty swojej pracy.

            – Co? A tak, tak, mówcie poruczniku.

            – Zebrałem tu materiały o wyraźnie wrogiej treści. Wyszyński nie będzie miał zbyt wielkiego pola manewru, gdyby chciał kwestionować ich zasadność. Mamy tu zarówno wystąpienia publiczne jaki i listy oraz inne dokumenty, na podstawie których z łatwością wykażemy, że gromadził wiadomości stanowiące tajemnicę państwową.

            – Dobrze, bardzo dobrze – Więckowski jakby bardziej zainteresował się przedstawianym mu materiałem.

            – Ponieważ nie mamy pozwolenia na stosowanie bardziej zdecydowanych form nacisku, musimy posłużyć się wachlarzem działań, których połączenie powinno dać odpowiedni efekt. Istotne jest tu zastosowanie nacisku psychologicznego, wzbudzenie w przesłuchiwanym wątpliwości i niepewności. Dlatego proponuję, aby kolejne przesłuchania były przedzielone tygodniowymi lub kilkudniowymi przerwami, z tym że przerwy te w miarę upływu czasu powinny być coraz krótsze. Pierwsze przesłuchanie może się odbyć jeszcze na jego – że się tak wyrażę – terenie, czyli w jego pokoju, który zna i do którego już się przyzwyczaił. Ale na następne zabierze się go już do specjalnie przygotowanego pomieszczenia. Zadbamy o to, by naprawdę poczuł, że bierze się go w obroty – jeden funkcjonariusz będzie prowadził przesłuchanie a oficer śledczy będzie protokołował.

            – Sądzicie, że to wystarczy?

            – Tak jak powiedziałem, musimy połączyć różne działania. Zapytamy go, czy przyznaje się do głoszenia oszczerstw przeciw państwu. Pewnie zaprzeczy, wówczas zacytujemy mu jego wypowiedź z 5 lutego 1948 roku na nadzwyczajnej plenarnej konferencji episkopatu. Powiedział tam wyraźnie, że w społeczeństwie polskim istniał opór wewnętrzny przeciwko Wschodowi i odwiecznym wrogom narodu, odgrywającym dziś rolę jego zbawców. Zapytamy go, co oznacza w tym wypadku Wschód oraz kim są odwieczni wrogowie narodu.

A potem: Czy wobec tego głoszenie przez was, że wrogami Narodu Polskiego są Związek Radziecki i kierownicy Państwa Polskiego – jest oszczerstwem przeciwko państwu? Nie wywinie się…

            – Dziękuję Opara, poprawiliście mi humor. Niezwłocznie wyślę to do ministra Radkiewicza.

            – Towarzyszu pułkowniku, wiem, że to nie moja sprawa, ale chciałbym mimo wszystko zapytać, kiedy ostatecznie rozprawimy się z tym wrogiem ludu?

            – Rozumiem waszą troską o sprawiedliwość społeczną, wasza praca bardzo jej się przysłużyła. Nie wiem jednak, jak w obecnej sytuacji będzie wyglądało dalsze postępowanie.

            Opara nie pytał więcej. Oględne słowa o „obecnej sytuacji” dotyczyły z całą pewnością zniknięcia Światły. A w tej sprawie lepiej było wiedzieć jak najmniej.

Fragment książki "Prymas w Stoczku" nagrodzonej Feniksem 2014

 

            5 grudnia 1953, Berlin

           

            – To co, jeszcze po jednym? – Józef Światło sięgnął po przywiezioną z Polski półlitrówkę.

            – Nie zaszkodzi – zgodził się chętnie pułkownik Anatol Fejgin, jego bezpośredni przełożony. Przyjechali do Berlina w tajnej misji zleconej przez samego Bieruta. Chodziło o dogadanie się z wschodnioniemiecką bezpieką w sprawie – jak to nazywano – „uciszenia” niejakiej Wandy Brońskiej, która miała czelność mówić źle o polskich komunistach i ujawniać wstydliwe fakty z przeszłości KPP[1]. Poprzedniego dnia spotkali się z wysokim urzędnikiem Ministerstwa Bezpieczeństwa NRD, a jutro czekało ich jeszcze jedno spotkanie – tym razem w składzie poszerzonym o radzieckiego doradcę.

            – Muszę koniecznie kupić te rajstopy dla mojej starej – zagadnął Światło napełniając kieliszek kolegi. – Nie darowałaby mi po powrocie.

            – Ty, ale oni mają mnóstwo towaru. I gdzie tu jest dziejowa sprawiedliwość? Faszystowska stolica, jeszcze niedawno nasi towarzysze wykrwawiali się tu, żeby zdusić hitlerowskie świnie, a teraz te Szwaby opływają we wszystko. Cholera, nalej jeszcze jednego!

            Poprzedniego dnia Fejgin ze Światłą wsiedli do podziemnej kolejki i przypadkowo znaleźli się we francuskiej strefie okupacyjnej w Berlinie Zachodnim. Nie zorientowali się, że są już poza Berlinem Wschodnim rządzonym przez Sowietów i podporządkowanych im niemieckich komunistów. Zobaczyli sklepy pełne towarów i zaczęli robić zakupy. Dopiero przy kasie okazało się, że wschodnioniemiecka waluta tutaj nie działa. Postanowili zatem przyjechać następnego dnia, wymienić marki wschodnie na zachodnie i zrobić zakupy swojego życia.

            – Tylko po powrocie trzymaj gębę na kłódkę – pogroził Fejgin opróżniając kieliszek jednym solidnym haustem. – K…a, chyba tylko wódkę mamy lepszą.

            – No, jeszcze księży jest u nas więcej – ironicznie dorzucił Światło.

            – Księży wytłuc, sklepy zapełnić, Polskę Ludową wzmocnić. No, ale tymczasem, żyją klechy na nasz koszt. Taki Wyszyński już miesiąc żre państwowy chleb i to jeszcze w jakimś pałacu na Mazurach – czknął głośno.

            – Nie w pałacu, tylko w klasztorze. Byłem tam. Za wielkich luksusów to tam nie ma. Ale o niebo lepiej niż w Rawiczu, albo we Wronkach.

            – No właśnie, a tyle szumu było, jakeśmy go przymknęli.

            – Jak to zwykle. Pokrzyczą i przestaną. Zresztą, kto tam dziś będzie słuchał takiego papieża, gdzieś w Rzymie.

            – Słyszałeś, rzucił ekskomunikę na każdego, kto przyłożył rękę do aresztowania Wyszyńskiego. To towarzyszu macie tam przechlapane – wskazał palcem w górę.

            – Jeszcze po jednym?

            – Nie, wystarczy, trzeba być przytomnym na zakupach. Chodźmy już.

            Powędrowali do metra.

            Gdy tym razem wynurzyli się z podziemnej stacji, nie byli już tak zaskoczeni jak poprzedniego dnia. Wczoraj spędzili tu wystarczająco dużo czasu, aby poznać zarówno sklepy jak i zorientować się, gdzie znajduje się punkt wymiany waluty. 

            – Słuchaj, nie byłoby dobrze, gdyby nas obu ktoś zobaczył jak wymieniamy pieniądze – powiedział Światło. –  Może ja bym wszedł najpierw, ty obserwuj teren, a potem ja będę uważał, kiedy ty pójdziesz wymienić.

            Fejgin wyciągnął papierosa i rozejrzał się po ulicy. Nie zauważył nikogo, kto mógłby ich obserwować. Spokojnie palił czekając na powrót kolegi. Chwilę później Światło wrócił.

            - Już mam – potarł wymownie palcami. – Teraz ty idź.

            Pułkownik wszedł do środka. Nie musiał nic mówić. Wystarczyło, że położył wschodnioniemieckie marki na ladzie kantoru. Siedząca w środku kobieta sprawnie przeliczyła banknoty i wypłaciła mu równowartość w markach zachodnich. Wyszedł na ulicę. Cholera, gdzie on się podział? Światły nie było w miejscu, gdzie się rozstali. Przeszedł ulicę zaglądając do kolejnych sklepów. Nie ma go! Ogarnęły go złe przeczucia. Zniknięcie wysokiego oficera MBP na wrogim terytorium mogło oznaczać, że albo został on porwany przez obce służby, albo… Przecież zaaranżował to rozstanie. A on dał się nabrać jak pierwszy lepszy gówniarz. Miał ochotę zakląć najgłośniej jak potrafił, ale zdusił w sobie złość i wrócił do metra. Już nic nie kupi. Stracił rewolucyjną czujność i przyjdzie mu za to drogo zapłacić…



[1] KPP – Komunistyczna Partia Polski, działająca w okresie międzywojennym formacja polityczna polskich komunistów, rozwiązana w ramach stalinowskiej wielkiej czystki w 1938 roku.

Fragment książki "Prymas w Stoczku" nagrodzonej Feniksem 2014  

5 października 1953, Warszawa, Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego

Przeciągły dzwonek telefonu oderwał go od lektury najnowszych donosów.

– Towarzyszu pułkowniku, towarzysz minister prosi do siebie – usłyszał w słuchawce.

Dreszcz przeszedł mu po plecach, ale był zbyt doświadczony, by dać po sobie znać, że jest zaskoczony tym wezwaniem. Pora była późna, dlaczego Radkiewicz tak nagle go wzywa?

Od kilku miesięcy pułkownik Józef Światło czuł się coraz mniej pewnie. Jego silna dotąd pozycja czyniła go teraz bardziej wystawionym na niebezpieczeństwo niż wielu innych wysokich rangą urzędników MBP.  Był wicedyrektorem departamentu X MBP, ale jego stanowisko nie odzwierciedlało jego wpływów. Światło wiedział wszystko o wszystkich. W dwóch żelaznych szafach w jego gabinecie znajdowały się teczki zawierające kompromitujące dowody i zeznania – jak wspominał po latach – „każdego czołowego działacza partii przeciwko każdemu innemu” – świetne narzędzie szantażu w ręku Bieruta[1], a właściwie towarzyszy w Moskwie.  Światło miał też specjalny telefon i prawo komunikowania się bezpośrednio z Berią[2] w szczególnych wypadkach.

Ale Beria od czerwca siedział i Światło słusznie przeczuwał, że dni potężnego niegdyś szefa NKWD są policzone. Po śmierci Stalina w Moskwie trwała gorączkowa walka o władzę. Biuro Polityczne Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego rozesłało do tak zwanych „bratnich partii” w sąsiednich krajach bloku komunistycznego specjalne memorandum. Mowa w nim była o nadużyciach w sowieckim aparacie bezpieczeństwa. Światło oczywiście przeczytał ten dokument i doskonale zdawał sobie sprawę, że kurs się zmienia i potrzebne będą kozły ofiarne. Nie miał ochoty być jednym z nich. Zmagał się z tymi niewesołymi myślami przemierzając korytarze w drodze do gabinetu ministra.

U Radkiewicza zastał Świetlika, Romkowskiego i Musia. Na stole były rozłożone jakieś plany.

– Towarzyszu pułkowniku, potrzebujemy doświadczenia i wiedzy towarzysza – powiedział Radkiewicz. W jego głosie nie było nic, co budziłoby obawę. Jednak Światło taktycznie nie odezwał się tylko lekko się uśmiechnął. Po co szef ma usłyszeć choćby ślad zdenerwowania w jego głosie.

– Towarzysz generał Muś wrócił właśnie z Mazur – ciągnął Radkiewicz. – Przygotowujemy lokum dla Wyszyńskiego w pobliżu Lidzbarka Warmińskiego. To stary, niezamieszkały obecnie klasztor. Dla celów operacyjnych będziemy go nazywać obiektem 123. Osadzimy tam również zakonnicę i księdza. Możemy na nich liczyć – uśmiechnął się porozumiewawczo – ale warto móc to jeszcze weryfikować z niezależnego źródła. Towarzysz tak świetnie zna się na podsłuchach… Proszę spojrzeć na te plany. To ich kwatery.

Odetchnął z ulgą. A więc nic mu nie grozi. Jeszcze nie teraz…

– Przewidujemy umieszczenie naszych gości na pierwszym piętrze, we wschodnim skrzydle budynku – Muś wskazał na rozłożone na stole rysunki. – To jest korytarz z wejściami kolejno: do Wyszyńskiego, do księdza i do siostry. Tu chcielibyśmy ulokować wartowników, a w tym pokoju dowódcę warty.

–  A tutaj? – Światło wskazał na pomieszczenie znajdujące się na samym końcu korytarza.

– Nie myśleliśmy jeszcze o tym.

– To dobrze, bo proponowałbym umieścić tu technikę. Dyżurujący funkcjonariusze będą słyszeli wszystko, co się dzieje u naszych podopiecznych. Mikrofony zainstalujemy w podłodze i w połowie ścian każdej celi. Czy oni będą mogli poruszać się po obiekcie?

– Tak, w obrębie piętra oraz ogrodu. Będziemy ich obserwować, ale dyskretnie.

– To można jeszcze założyć specjalne urządzenia w drzwiach. Przy ich otwarciu w technice będzie zapalać się lampka. Wtedy możemy obsadzać stanowiska obserwacyjne bez zbytniego rzucania się w oczy osadzonych.

– Towarzyszu pułkowniku, generał Muś jutro jedzie na miejsce, chciałbym, abyście pojechali razem z nim, żeby osobiście nadzorować instalację podsłuchów – powiedział Świetlik. – Obecnie trwają tam prace remontowe, chcemy zakończyć je jak najszybciej. Wasza obecność może w tym wydatnie pomóc.

– Jestem do dyspozycji.

– Doskonale. 

 



[1] Bolesław Bierut (1896-1956) – działacz komunistyczny, prezydent RP w latach 1947-1952, prezes Rady Ministrów PRL w latach 1952-1956, I sekretarz PZPR w latach 1948-1956

[2] Ławrientij Beria (1899-1953) – jeden z najbliższych współpracowników Stalina, szef sowieckiej tajnej policji (NKWD), odpowiedzialny za masowe mordy, w tym za śmierć polskich oficerów w Katyniu.

 

20 października 1953, Stoczek Klasztorny, wczesne popołudnie

 

Przez werandę zeszli do ogrodu na codzienny poobiedni spacer.

– To musiał być kiedyś piękny staw, a teraz zrobiło się z tego Morze Czarne – zażartował z odrobiną sarkazmu Prymas, gdy przechodzili obok dużej sadzawki, która znajdowała się niedaleko domu. Nazwa była dość uzasadniona, ponieważ więcej tam było błota i śmieci niż wody, w której pewnie niegdyś pływały ryby. W ogóle cały teren nosił ślady długoletniego zaniedbania i pospiesznych porządków. Przy pierwszym spacerze, nazajutrz po przyjeździe kardynała obaj w ramach spaceru uprzątali pędzle porzucone pod oknami. Jedno spojrzenie na mury wystarczyło, aby poznać, że śmiecie wyrzucano przez okna – część z nich znalazła się w sadzawce. Ksiądz zdziwił się wtedy, że Prymas od razu zabrał się do porządkowania.

– A czemuż by nie? – jeszcze bardziej zdziwił się Wyszyński. – W Rywałdzie u kapucynów też sprzątałem. Zakonnicy nie bardzo dbają o sprawy doczesne. Przydzielono mi celę, z której chwilę wcześniej wyrzucono jednego z nich. Więc zrobiłem porządek, wyszorowałem miednicę i szklankę, bo zarosła brudem.

– Mimo wszystko tutaj chyba lepiej Księdzu Prymasowi niż w Rywałdzie?

– Jest trochę więcej swobody. Tam nie wypuszczali mnie z pokoju. Tu można sobie pospacerować, porozmawiać, chociaż więzienie jest więzieniem. Dziś znowu przyszedł komendant i pytał o potrzeby. Powiedziałem mu, że tego, czego nam trzeba nie może dać, a to, co dostajemy jest wystarczające. Powtórzyłem po raz nie wiem który, że stała mi się krzywda, bo zostałem oderwany od moich obowiązków. Oni twierdzą, że moje kazania i postępowanie było szkodliwe,  ale nie wiem, czy nie jest bardziej szkodliwe dla Polski to, że w związku ze mną jest teraz tyle zamieszania. No i oni się męczą z nami, muszą czuwać po nocach, pilnować nas. Zapewniłem komendanta, żeby był spokojny, bo nawet, gdyby bramy zostawił szeroko otwarte, to my tego miejsca nie opuścimy.

Spojrzał w kierunku domu, który znajdował się na przedłużeniu głównej alei, ale już za murem ogrodowym. W oknie na piętrze widać było człowieka z lornetką.

– Jak to nas pilnują, ilu ludzi w to jest zaangażowanych, a mogliby się zająć jakąś pożyteczną pracą. Chociaż ostatecznie ci biedacy wykonują swoje obowiązki. A do śledzenia to już się zdążyłem przyzwyczaić.  Zawsze byłem obstawiany i pilnowany. Nawet mój dom był stale obserwowany – przerwał na chwilę i uśmiechnął się lekko. – Pamiętam, jak kiedyś wizytowałem parafię w Międzyzdrojach. To było akurat 1 maja w ich święto pracy, a po naszemu – Józefa Rzemieślnika. Był tam taki dowcipny ksiądz z Wilna. Witając mnie powiedział, że ma w swojej parafii dużo ryb: płotki i sandacze, flądry i dorsze, a pod chórem to ma i rekiny. A tam stało pełno ubeków.  Ale wszystko odbyło się spokojnie.

– Ksiądz Prymas spodziewał się aresztowania?

 – Zawsze byłem przekonany, że to musi się tak skończyć, chociaż księża mi nieraz mówili: „nie, oni kardynała nie zamkną, bo by sobie popsuli opinię u katolików i na całym świecie”. Natomiast mój kierowca był większym realistą – szukał pracy na wypadek, gdyby u mnie coś się wydarzyło. Ja też liczyłem się z tym, że mnie zamkną. Pytanie tylko jak długo będą nas tu trzymać? Sumienie mam na szczęście czyste. Broniłem sprawy Kościoła, w politykę się nie mieszałem. Ale Kościoła, który mnie na tym miejscu postawił, muszę bronić. Ludzie tego oczekują. Nasza inteligencja mawiała do księży: my też ich nienawidzimy, nie solidaryzujemy się z nimi, ale my mamy żony, dzieci – inne obowiązki, my musimy pracować na życie i na chleb, dlatego robimy, co każą – ale wy walczcie, wy nas brońcie. 

– Nie bał się ksiądz Prymas?

– Bałem się tylko, żeby nie doszło do jakichś ekscesów ze strony ludzi. Nie raz widziałem wzburzenie. Starałem się zawsze ich uspokajać, przekonywać, aby podchodzili do tych rzeczy po katolicku. A wierni nieraz mocno manifestowali swoją postawę – na przykład w czasie ostatniej procesji Bożego Ciała. Cóż, ja i tak nie chciałem nigdy ich drażnić, chciałem zawsze ugodowo, ale z istotnych rzeczy ustępować nie mogłem.  Przecież Porozumienie doszło do skutku głównie dzięki mojej postawie.  A ludzie też różnie to przyjęli. Trzeba było im tłumaczyć, że dla dobra Kościoła musiało się znaleźć jakieś modus vivendi[1].

Tak rozmawiając doszli do ścieżki prowadzącej wzdłuż ogrodowego muru. Skręcili w lewo zamierzając wrócić od strony północnej, gdzie znajdował się drugi – większy, ale równie zaniedbany staw. Przez chwilę szli w milczeniu. Ksiądz nie zadawał więcej pytań obawiając się, że może to wzbudzić podejrzenia jego rozmówcy. A może mu po prostu teraz powiedzieć o zleceniu, które dostał od UB?  Znajdowali się na otwartej przestrzeni, podsłuchów na pewno tu nie ma, wystarczą dwie minuty…

– Oni mieli do mnie pretensje, że nie ma biskupów dla Ziem Zachodnich, ale ja przecież nie mogłem nic zrobić – odezwał się Prymas, jakby trochę sam do siebie. – Stolica Święta powiedziała wyraźnie, że zamianuje biskupów dopiero po podpisaniu traktatów pokojowych i ustaleniu nowych granic. A przecież administratorzy tych diecezji mieli władzę biskupią. Zresztą Kościołem rządzi Duch Św. i będzie nim kierował, zostawmy Mu wszystko, a sami siedźmy i poczekajmy co z nami będzie dalej – może nas jeszcze gdzie powiozą? Może mnie z tytułu tego, że jestem kardynałem zechcą użyć do jakichś rozmów czy pertraktacji ze Stolicą świętą? – No nic, zobaczymy.

 



[1] Dosłownie: sposób życia, wyrażenie używane do określenia relacji (np. między państwami) opartymi na kompromisie

 

25 grudnia 1953, Stoczek Klasztorny

Porucznik Zygmunt Jędrys spojrzał, ile stron zostało mu jeszcze do końca wczorajszego raportu. Sześć – skonstatował niezadowolony. Lektura codziennych notatek Skorodeckiego stawała się coraz bardziej męcząca. Ksiądz pisał dużo i – wydawałoby się – wyczerpująco, ale wielu nowych treści to nie wnosiło. Tylko wczoraj pokrył notatkami piętnaście stron (swoją drogą ma znakomitą pamięć), ale nie znalazła się na nich ani jedna informacja, którą można byłoby wykorzystać w przyszłym procesie. No, może interesująca dla towarzyszy w Warszawie byłaby znajomość pułkownik Brystygier z tą – jak ona się nazywa? – a tak, Okońska. Jeszcze się zastanowi, czy umieszczać to w raporcie. Towarzyszka Luna miała zbyt mocną pozycję, a on był zwykłym oficerem niższego szczebla. Nie bardzo chciał się jej narażać. Wrócił do lektury.

Ks. Prymas: „Proszę jej powiedzieć, że my i jej, i im wszystkim i ich rodzinom życzymy jak najlepiej, po chrześcijańsku –  bez nienawiści – tego wszystkiego, czego oni sami sobie życzą”.

Kapelan: „Niejednemu będzie przykro, wspomnienia rodzinne jednak są silne, ale cóż oni nie mogą nic okazać”.

Ks. Prymas: „Naturalnie, między nimi też są różnice, nawet u samej góry. Zresztą jeden drugiego pilnuje”.

Siostra: „Oni sobie, jeden drugiemu nic nie wierzą”.

Ks. Prymas: „Jak byłem w Lublinie i potem, dokąd się dało, chodziłem w święta do chorych w szpitalach. Jeden chory mi powiedział: „O, to ksiądz biskup przyszedł do nas? Myśmy myśleli, że ksiądz biskup gdzieś się bawi”. Jakie wy macie wyobrażenie o życiu biskupa w święta? A ja zawsze w święta swoich domowników wysyłałem, gdzie kto chce, a sam łaziłem po chorych, biednych. Cieszyli się, z każdym trzeba było coś porozmawiać.

Kapelan: „A jak był gdzieś jakiś niekatolik?”

Ks. Prymas: „I oni rozmawiali, chcieli, żeby przy każdym się zatrzymać. Partyjny, albo jakiś tam ubowiec też coś zawsze burknął, widać było, zresztą zawsze mi mówiono wcześniej, ale nikogo nie pomijałem”.

Jędrys sięgnął po szklankę z herbatą. Cholera, już zimna. „Obiekt 123” – bo taki kryptonim miało miejsce odosobnienia Prymasa – coraz bardziej dawał mu się we znaki. Niewątpliwie, funkcja zastępcy komendanta do spraw operacyjnych była dowodem zaufania i swoistym wyróżnieniem szefostwa dla jego kwalifikacji. Nie miał jeszcze trzydziestki, a znalazł się w dowództwie grupy pilnującej najważniejszego więźnia w Polsce Ludowej. Stwarzało to duże możliwości, ale miało też swoją cenę. Musiał zamienić Warszawę na tę dziurę, zamieszkać – o ironio! – w dawnym klasztorze, potwornie zimnym i zaniedbanym, pozbawionym rozrywek, do których już zdążył przywyknąć w stolicy. Jednak chyba najgorsze było czytanie tych raportów. Z dnia na dzień narastało w nim przekonanie, że człowiek, z powodu którego tutaj marznie i się nudzi jest coraz bardziej zadowolony, podczas gdy on traci zwolna zapał, z którym tu przyjeżdżał. Wiadomość o nominacji na drugiego zastępcę komendanta obiektu 123 przyjął jako zapowiedź rychłego awansu. To liczyło się najbardziej. Kiedy zaczynał karierę w UB był zwykłym funkcjonariuszem w plutonie ochrony. Miał wtedy dwadzieścia lat i dużo ambicji. Powoli je realizował. Awansował na zastępcę dowódcy drużyny, potem na dowódcę warty, by w końcu przejść do pracy biurowej. To wszystko działo się w Krakowie. Zwrócił na siebie uwagę ambicją i inteligencją. Przeniesiono go do Warszawy, gdzie pracował najpierw u Brystygierowej w Departamencie V, a potem został przeniesiony do Więckowskiego, do Departamentu XI. Stąd przyszedł tutaj. Ze świadomością, że – jeśli się sprawdzi – skoczy znowu oczko wyżej. Nagroda warta ceny oderwania od Warszawy i marznięcia w tej dziurze. Nie przewidywał jednak, że nie to będzie go kosztować najwięcej. Z codziennej lektury raportów TW „Krystyna” wyłaniał się obraz więźnia, którego nie mógł rozgryźć. Znał różne typy księży: byli wśród nich tajni współpracownicy, byli ludzie słabi, nieraz uwikłani w uzależnienie od alkoholu, związki z kobietami, czasem pazerni na pieniądze. Byli też inni – mający siebie za nieugiętych, lubiących grać na nosie władzy ludowej, hardzi. Istniały sposoby na jednych i na drugich. Prymas wymykał się z tej klasyfikacji. Początkowo Jędrys myślał, że to z powodu zajmowanego przez niego stanowiska. Upewniały go w tym formalne kontakty z więźniem, który wyglądał na wyniosłego i dumnego. Rzeczywiście, taki był, ale raporty „Krystyny” pokazywały człowieka, który niepokoił. Każdy ma jakąś słabość i z pewnością ich podopieczny też je miał. Nie dopisywało mu zdrowie, przeżywał brak wolności i często biegł myślami do świata, od którego został oderwany. Ale – i to było najbardziej zastanawiające – każdej z tych dokuczliwości potrafił nadać sens, gorzej jeszcze – przekształcić w powód do radości. Było to szczególnie widoczne teraz, w okresie świąt, kiedy – jak nigdy w ciągu roku – człowiek oderwany od swojego domu cierpi i jest smutny. To dawało się zauważyć nawet wśród żołnierzy KBW stacjonujących w Stoczku. Mimowolnie musiał przyznać rację „Krystynie”, który zanotował, że „niejednemu będzie przykro”. I jemu we wczorajszy wieczór było jakoś dziwnie, choć wigilii nie obchodził już od wielu lat. Strzelili sobie z kolegami parę głębszych, ale pociecha jakoś nie nadeszła. Tymczasem ta trójka spędziła przy stole cały wieczór na opowiadaniach i kawałach, którymi sypał Prymas. Skrzętnie odnotowywał je ksiądz. Po co on to cholera pisze? No tak, miał to nakazane, ale swoją drogą jakie to irytujące. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Wyszyński za punkt honoru stawia sobie podtrzymanie na duchu swoich towarzyszy, jakby nie domyślał się, po co oni zostali przy nim umieszczeni. Niemożliwe, żeby się nad tym nie zastanawiał, nie jest na tyle naiwny, żeby ich nie podejrzewać. Tymczasem zachowywał się tak, jakby byli jego najbliższymi. „Więzienna rodzina!” Też coś. Trudno było nie zauważyć, że dzięki Prymasowi ksiądz wyraźnie odżył. Już nie był tak ostrożny jak na początku, w raportach umieszczał nawet własne opinie o władzy, których kiedyś, w Rawiczu, w towarzystwie innych osadzonych, z pewnością nie ośmieliłby się głośno wypowiedzieć.

Wreszcie skończył czytanie, podniósł się od biurka i poszedł do pokoju „techniki”.

– Co tam się dzieje? – zapytał dyżurującego funkcjonariusza.

– Śpiewają – mruknął żołnierz podając mu słuchawkę.

Przyłożył ją do ucha. Jakość dźwięku nie była najlepsza, ale usłyszał wyraźnie:

Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów obnażony

Ogień krzepnie, blask ciemnieje

ma granice nieskończony.

Dzień Uroczysty patronki Polski, Pani Jasnogórskiej i uroczystość Pomocników Matki Kościoła na Jasnej Górze. Mówię o tym spotkanym Kardynałom. Liczymy na nią – contra prudentiam (wbrew roztropności) – pisał Prymas Polski, kardynał Stefan Wyszyński podczas konklawe w 1978 roku. 26 sierpnia mija 35 lat od dnia wyboru papieża, którego zapamiętaliśmy przede wszystkim z dwóch powodów – jako pierwszy przyjął podwójne imię, a jego pontyfikat trwał tylko 33 dni i poprzedził wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową.
Zapraszam do lektury fragmentu powieści „Ojciec wolnych ludzi”, której bohater – Prymas Tysiąclecia – uczestniczył w tym konklawe razem z Karolem Wojtyłą – przyszłym papieżem Janem Pawłem II:
 
Jeszcze dziś rano siedzący naprzeciwko niego człowiek nazywał się Albino Luciani i był jednym ze stu jedenastu kardynałów, którzy zasiedli w Kaplicy Sykstyńskiej. Teraz nosił już imię Jana Pawła I i spożywał z nimi kolację – jeszcze „pod kluczem” (conclave - w zamknięciu), w ostatnich godzinach trwania konklawe.
Tegoroczny sierpień był jednym z tych okresów w życiu Prymasa, gdy ważne wydarzenia następowały po sobie szybko i wymagały weryfikacji planów. Tydzień po wyjeździe Karola z Fiszora zmarł Paweł VI. Trzeba było jechać do Rzymu. Wynik konklawe był trudny do przewidzenia, choć z nastawienia wielu kardynałów wnioskował, że bardziej chcieliby duszpasterza niż dyplomatę i kurialistę. Wybór patriarchy Wenecji potwierdzał ten kierunek. Patrząc teraz na uśmiechniętego papieża, który po początkowym szoku chyba już pogodził się z wolą Bożą wyrażoną przez kolegium kardynalskie, Prymas zadumał się nad kobiecą wiarą i intuicją. Pierwsze głosowania zaczęły się 25 sierpnia i był przekonany, że potrwa to trzy–cztery dni. Tymczasem Marysia Okońska liczyła na to, że Matka Jasnogórska uczci swoje święto i papież zostanie wybrany już nazajutrz. W Polsce obchodzono tego dnia uroczystość Matki Boskiej Częstochowskiej. Wydaje mi się ta wiara ponad rzeczywistość: „Niewiasto, wielka jest wiara Twoja” – zanotował wieczorem w dniu pierwszych głosowań. A jednak Marysia miała rację. Następnego dnia, w sobotę 26 sierpnia Luciani został wybrany.
– Bracia, musicie być zmęczeni, a przed nami jeszcze tyle spraw – powiedział nowy papież. Wstał, a wraz z nim pozostali. Odmówili modlitwę po posiłku i zaczęli się rozchodzić. 
– Wstąpimy jeszcze do kaplicy? – zapytał siedzący obok Karol. – Dochodzi dziewiąta.
Prymas skinął głową. Chwilę później weszli do pustej kaplicy paulińskiej, gdzie jeszcze wczoraj wieczorem uczestnicy konklawe śpiewali Veni Creator (Przyjdź, Stworzycielu), prosząc o pomoc Ducha Świętego w wyborze nowego papieża. 
Maryjo, Królowo Polski – zaintonował Prymas.
Maryjo, Królowo Polski – dołączył Wojtyła. – Jestem przy Tobie, pamiętam, jestem przy Tobie, pamiętam, czuwam.
– Na Jasnej Górze pewnie dziękują Matce Bożej za jej imieninowy podarunek – zauważył Wyszyński, gdy skończyli modlitwę.
– Ona wszystko robi tak precyzyjnie – odparł Wojtyła – i nasze podziękowanie przyjęła dokładnie w godzinie apelu.
Prymas spojrzał na ścianę kaplicy. Po tej stronie, gdzie stał, znajdował się fresk Michała Anioła przedstawiający nawrócenie świętego Pawła. Od strony Wojtyły – ukrzyżowanie Piotra na wzgórzu watykańskim.
– Niewiele już widać – powiedział. Malowidła pokryte były grubą warstwą kurzu i brudu. Powstały ponad cztery wieki temu i od tamtego czasu nikt ich nie odnawiał. – Nie wiem, czy nowy papież będzie chciał wydawać pieniądze na renowację przy takim stanie finansów Watykanu. Z relacji kardynała Egidia Vagnozziego wynika, że deficyt jest większy niż długi PRL. Szesnaście miliardów dolarów. Niezła suma. 
– Szukajcie wpierw Królestwa Bożego, a wszystko inne będzie wam przydane – skonstatował Karol. 
– W każdym razie jego wybór w święto Matki Boskiej Częstochowskiej daje nadzieję, że będzie bliski Polsce.
Poszli do swoich cel. Po drodze mijali jeszcze grupki dyskutujących kardynałów. 
„Teraz każdy będzie chciał się dobić do nowego papieża – pomyślał Prymas. – Muszę do niego napisać list. Nie. Dwa listy. Jeden o wyborze w dzień Pani Jasnogórskiej, a drugi o sprawach bieżących. Trzeba się z nim spotkać jak najszybciej”.

– I co my zrobimy? – Luciana spoglądała bezradnie to na Sarę, to na męża. – Jak mam się nią zajmować, jeśli będę miała na głowie tyle dzieci?
– Daj spokój, dasz sobie radę – pocieszał ją mąż.
Luciana była katechetką parafii Lariano, położonej nieopodal Rzymu. W najbliższą środę miała jechać z dziećmi pierwszokomunijnymi na audiencję generalną Jana Pawła II. W ostatniej chwili okazało się, że nie ma z kim zostawić córeczki, półtorarocznej Sary.
 – Wiesz co, byłoby wspaniale, gdyby zrobić jej zdjęcie z papieżem – powiedział ojciec. – Poproszę proboszcza, żeby mu ją podał.
– Chyba żartujesz!
– Zobaczysz, musi się udać.
Wziął proboszcza na rozmowę, księdzu pomysł przypadł do gustu, postanowili, że trzeba ustawić się od strony Spiżowej Bramy. Jan Paweł II kochał dzieci i już nie raz brał je na ręce jeżdżąc po Placu Świętego Piotra.

 Obudziłem się przed piątą minut dwadzieścia dręczony snem.
        Stefan Wyszyński
1956, marzec


Znał dobrze tego mężczyznę. Prosty nos, starannie przystrzyżone wąsy, zaczesane do tyłu ciemne włosy. Bierut?

Widział siebie wychodzącego z jakiegoś wielkiego budynku, żegnającego się z prezydentem ze świadomością, że odbyli trudną rozmowę i mają się rozstać. Ruszył w kierunku wyjścia, o dziwo – Bierut podążył za nim. Zaniepokoiło go to. Co pomyślą ludzie, gdy zobaczą Prymasa spacerującego w towarzystwie towarzysza Tomasza? Zdziwił się, widząc, że scena rozgrywa się jakby w Lublinie, ulica przypominała Aleje Racławickie. Zatrzymali się na skrzyżowaniu, ale Bierut skręcił i przeszedł po przekątnej. „Jemu wszystko wolno, nawet łamać przepisy ruchu” – pomyślał. Prezydent zniknął w jakiejś ulicy, a on, przechodząc na drugą stronę, natknął się na dwa groźnie wyglądające kozły. Wzbudziły jego lęk, jednak minął je, rozglądając się za zagubionym towarzyszem. „Czy warto?” – zapytał spacerujący z nim ksiądz. On jednak czuł, że między nim a Bierutem nie wszystko jeszcze zostało zakończone. Poszedł dalej i… obudził się.

 Z Prologu:

– Od dawna ma Ojciec Święty te trudności? – zapytał doktor Renato Buzzonetti.

– Trudno powiedzieć, to się powtarza już od jakiegoś czasu, pewnie wiek daje o sobie znać – odpowiedział Jan Paweł II.

Lekarz pokiwał głową i coś zanotował.

– A więc musi Ojciec poświęcać więcej czasu na poranne ubieranie?

– Tak, to jest dość dokuczliwe. Sutanna ma dużo guzików i ich zapinanie trochę trwa. A ostatnio idzie mi z tym coraz gorzej. Dobrze, że buty są wsuwane, bez sznurowadeł, bo z ich wiązaniem też miałbym chyba problemy.

– Czy mógłbym prosić o przejście kilku kroków?

Jan Paweł II posłusznie wstał i przespacerował się po pokoju. Lekarz obserwował go uważnie. Wydawało mu się, czy rzeczywiście tak było?

– Ojcze Święty, przepraszam, ale proszę to zrobić jeszcze raz.

– Może pójdziemy na dach? Wolę spacery na świeżym powietrzu – zażartował Papież, ale zaraz spełnił prośbę doktora. Nie, nie zdawało mu się. Ruchy Jana Pawła II nie były tak harmonijne jak wcześniej. Przypadkowy obserwator najprawdopodobniej by tego nie zauważył, ale Buzzonetti dostrzegał teraz, że ręce Papieża nie poruszały się dokładnie w rytm kroków.

– Proszę usiąść, Ojcze Święty. Zadam jeszcze kilka pytań. Czy zdarza się Ojcu odczuwać drżenie ręki?

– Raczej nie.

– Nigdy, nawet przy zmęczeniu?

– Wtedy tak, ale nie myślałem, żeby to miało jakieś znaczenie. Składałem to na karb wieku. A i ćwiczeń fizycznych mam trochę za mało. Chwyciłoby się wiosło do ręki, popłynęło kajakiem, wiem, wiem, to już nie te lata, a i komplikacji byłoby co niemiara. Wystarczy, że męczycie się ze mną w czasie wakacji w górach – coroczne wypady Papieża w Dolomity mobilizowały zarówno miejscowe służby policyjne jak i członków jego osobistej ochrony oraz naturalnie najbliższych współpracowników. – Domyślam się, że pan doktor zadaje mi te pytania szukając czegoś konkretnego.

– Jeszcze jedno. Czy zdarzają się zakłócenia równowagi? Niedawno Ojciec się potknął, ale nie wiem, czym to było spowodowane…

– Tak, mnie też to zaskoczyło. W sumie szedłem prostą drogą, nie trafiłem na żadną przeszkodę, nie wpadłem w żadną dziurę, nie poślizgnąłem się, choć w pierwszej chwili tak mi się wydawało. Ale nie, to nie była wina pasty do podłogi, ani nierównego dywanu.

– Czy w rodzinie Ojca Świętego zdarzały się jakieś choroby o tle neurologicznym?

– To znaczy choroby nerwowe? No nie, wariatów, to raczej u nas nie było.

– Mam na myśli raczej problemy z połączeniami nerwowymi – jakieś drętwienia, paraliże, może ktoś w starszym wieku miał problemy z panowaniem nad mięśniami twarzy, czy innych części ciała.

– W starszym wieku, czyli w takim jak mój teraz?

– Mniej więcej.

– No cóż, mama zmarła dość młodo, brat także, ojciec też nie był jeszcze stary. O innych członkach rodziny trudno mi coś od tej strony powiedzieć.

– A czy Ojciec odczuwa czasem zniechęcenie, przygnębienie, niezrozumiałą złość?

– Hm, to już podpada pod spowiedź.

– Przepraszam Ojcze święty, ale są pewne choroby, które charakteryzują się tymi objawami.

– Jakie?

– Jeszcze za wcześnie, by o tym mówić. Musimy najpierw zrobić Ojcu badania na tarczycę. Mogą być też dolegliwości reumatyczne. Bo znając Ojca, depresję raczej wykluczam.

– Panie doktorze, zaczyna mnie pan intrygować. Czy to coś poważnego?

– Istnieje pewne prawdopodobieństwo, podkreślam prawdopodobieństwo, bo pewności możemy jeszcze nie mieć dość długo, że chodzi tu o chorobę Parkinsona.

– Cóż to takiego?

– W mózgu każdego człowieka znajduje się tak zwana istota czarna odpowiedzialna za koordynację ruchów. Może ona ulegać zwyrodnieniu, szczególnie w starszym wieku. To powoduje niedobory dopaminy w ośrodkowym układzie nerwowym. A to z kolei wpływa na pojawienie się problemów ruchowych, problemów z mięśniami, z mimiką, mówiąc krótko chory na parkinsonizm powoli przestaje być panem swojego ciała.

– Jak to się leczy?

Buzzonetti milczał przez chwilę.

– Wyłącznie objawowo. Mamy dzisiaj lekarstwa, które są w stanie spowolnić postęp choroby, natomiast jak dotąd nie znaleziono sposobu na usunięcie przyczyny. Z tego, co mi wiadomo są prowadzone pewne  badania, ale budzą poważne wątpliwości etyczne.

– Proszę kontynuować.

– Jak wspomniałem, wszystko rozgrywa się w mózgu, w istocie czarnej. Gdyby znaleźć sposób na jej zregenerowanie, można byłoby wyeliminować chorobę. Kłopot w tym, że leki nie są w stanie tego dokonać. Zaczęto myśleć o transplantacji tkanki. Idealna wydawała się tkanka płodu. Nie jest ona jeszcze dojrzała immunologicznie i stąd nie jest odrzucana przez organizm biorcy, następuje w niej szybki podział komórek i bardzo szybko rośnie, poza tym jest doskonale ukrwiona. Były już pewne eksperymenty i zdaniem ich autorów wygląda to obiecująco. Natomiast wygląda na to, że tkanka do przeszczepu nie może zostać pobrana z płodu, który uległ naturalnemu poronieniu.

Papież słuchał wstrząśnięty. Eksperymenty. A zatem jakąś kobietę poddano aborcji, a z dziecka, które zabito pobrano tkankę, aby wszczepić ją do czyjegoś mózgu. Straszne. Mógł sobie wyobrazić, co się stanie, gdy lekarze nabiorą większej wprawy w tej procedurze.

– Bardzo dziękuję, panie doktorze – powiedział cicho. – Czy można ocenić jak szybko choroba będzie postępować? Oczywiście przy zastosowaniu tradycyjnego leczenia.

– Z tym może być bardzo różnie, Wasza Świątobliwość. Poważniejsze objawy mogą wystąpić nawet za kilka lat. Jak powiedziałem, mamy obecnie leki, które znacznie spowalniają proces zwyrodnieniowy.

– Czy mam się liczyć z całkowitym zniedołężnieniem?

– Tak jak powiedziałem, chory  powoli przestaje być panem swojego ciała. Trudno natomiast przewidzieć jak szybko będzie to postępować i jakie części ciała zostaną zaatakowane. Zasadniczo chodzi o  sprawność ruchową, nie intelektualną.

– To przynajmniej dobra wiadomość. Raz jeszcze dziękuję.

– Powtarzam Ojcze Święty, nie mamy jeszcze pewności. Musimy najpierw wyeliminować prawdopodobieństwo innych chorób.

Papież skinął głową. Buzzonetti wstał. Uścisnął z szacunkiem dłoń Jana Pawła II i schylił się, aby pocałować Pierścień Rybaka.



Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz
.

Z ciężkim sercem opuścił gabinet Jana Pawła II. Nie było jeszcze Papieża, który tak lubił wysiłek fizyczny, sport, forsowne wędrówki po górach. Krążyły historie o jego wyczynach, jak chociaż ten, który miał miejsce przed trzema laty podczas urlopu w Dolomitach. W czasie jednej z wycieczek zdecydował się wejść na górę Peralba, na szczycie której umieszczono krzyż. Podejście było trudne, trzeba było korzystać ze stalowej liny umieszczonej przy ścieżce wiodącej nad przepaścią. Szef ochrony, Enrico Marinelli usiłował go odwieść od realizacji tego pomysłu, ale usłyszał poważną reprymendę: „Pan generał i pan doktor (chodziło o profesora Rodolfo Proiettiego z Polikliniki Gemelli) niech tutaj zostaną i niech obserwują, jak papież dociera do krzyża Chrystusowego na tej górze i jak tam się modli o dobro dla ludzkości.” Swojego rzecznika, Joaquino Navarro Vallsa Jan Paweł II zapytał: „Co pan dzisiaj opowie dziennikarzom, jeśli zapytają, czy papież doszedł do samego szczytu? Pan nie może przecież nikogo oszukiwać. Proszę tam spojrzeć, widzi pan krzyż? Tam, na szczycie jest krzyż i ja tam teraz muszę iść.”

Na trasie napił się tylko odrobinę herbaty, nic nie jadł, a po dotarciu do szczytu objął krzyż. Odmówił  trzy razy „Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu…”, „Wieczny odpoczynek…” i „Regina coeli…” (Królowo nieba wesel się). Nazajutrz w dzienniku „Avvenire” ukazał się artykuł pod długim tytułem: „Wasza Świątobliwość, proszę się zatrzymać! Ale Papież, trzymając się stalowych lin, zdobył szczyt”.

Buzzonetti chyba nigdy tak dobrze nie rozumiał rozterek papieskiej ochrony, jak teraz, gdy opuszczał Pałac Apostolski. Teraz on będzie musiał przestrzegać Papieża przed podejmowaniem zbyt wielkiego wysiłku, będzie zalecał ograniczanie intensywności pielgrzymek, więcej odpoczynku i zwolnienie tempa pracy.  Będzie to trudne. Jan Paweł II miał silny charakter, ale miał też jakąś wewnętrzną pokorę, która kazała mu pytać i… słuchać. Marinelli opowiadał jak po swoim wyczynie w Dolomitach Papież zapytał towarzyszącego mu księdza Tadeusza Stycznia: „Tadeuszu, jesteś moim następcą na katedrze etyki w Lublinie. Powiedz, co o tym wszystkim myślisz?” Styczeń odpowiedział: „Zgadzam się z generałem”. Jan Paweł II po powrocie z wakacji zaprosił Marinellego na rozmowę: „Panie inspektorze – powiedział – DROGI pani inspektorze, pan MUSIAŁ obserwować papieża, który MUSIAŁ dotrzeć na szczyt, gdzie znajdował się krzyż Jezusa Chrystusa.”

 

 Święta matka rodziny – Gianna Beretta Molla


Macierzyństwo jest owocem małżeńskiego zjednoczenia mężczyzny i kobiety, owego biblijnego „poznania”, jakie odpowiada „jedności dwojga w ciele” (por. Rdz 2,24), w ten sposób zaś urzeczywistnia ono – od strony kobiety – szczególny „dar z samej siebie” jako wyraz miłości oblubieńczej, dzięki której małżonkowie łączą się ze sobą tak ściśle, że stanowią „jedno ciało”. Biblijne „poznanie” tylko wówczas realizuje się w całej prawdzie osoby, gdy wzajemny dar z siebie nie ulega zniekształceniu przez pragnienie mężczyzny stania się „panem” swej oblubienicy („on będzie panował nad tobą”) ani przez zamknięcie się kobiety we własnych instynktach („ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia” Rdz 3,16).

 
Mulieris dignitatem, 18

Watykan, 24 kwietnia 1994

Wysoki, szczupły mężczyzna w towarzystwie dwóch kobiet wszedł na plac św. Piotra i skierował się ku ołtarzowi przed bazyliką. Wszyscy ubrani byli na ciemno, jak nakazywała watykańska etykieta. Podeszli do żołnierza Gwardii Szwajcarskiej, a mężczyzna wyjął z marynarki zaproszenia. Szwajcar przeczytał tekst i zasalutował.

– Panie Molla, jesteśmy zaszczyceni pańską obecnością – powiedział i wskazał drogę wiodącą na podwyższenie, gdzie przygotowane już były krzesła dla honorowych gości.

Piotr Molla przyszedł tu w towarzystwie dwóch córek: młodszej Gianny Emmanueli i starszej Laury. Już wkrótce miała się rozpocząć niezwykła dla nich uroczystość. Zaproszeni zostali na mszę beatyfikacyjną Gianny Beretty Molli, żony Piotra i matki Laury oraz Gianny Emmanueli.

Ta druga nie pamiętała swojej mamy. Gianna Beretta zmarła zaledwie siedem dni po urodzeniu córki, a jej życie było ceną, którą zapłaciła za urodzenie dziecka.

Trzy dni przed uroczystością beatyfikacyjną Gianna Emmanuela obchodziła swoje 33 urodziny i razem z rodzeństwem i ojcem przeglądała zapiski i zdjęcia matki z tamtych lat. Tata wyciągnął też dwa żurnale, które przywiózł z Paryża w marcu 1962 roku. Mama kazała mi je kupić „Jeśli Bóg uratuje życie mnie i dziecku, chcę się odprężyć”. [?]

– Spójrz – głos ojca wyrwał Giannę z zamyślenia. Tata pokazywał jej fronton bazyliki św. Piotra, na którym wisiały trzy, zakryte jeszcze, portrety.

– Ciekawe, gdzie umieszczono obraz mamy – zastanawiał się pan Molla, ale w tej chwili przerwał, ponieważ z bazyliki zaczęli wychodzić biskupi i kardynałowie koncelebrujący mszę beatyfikacyjną. Wszyscy wstali z miejsc, a po chwili burzliwe oklaski powitały Jana Pawła II. Papież miał beatyfikować Giannę oraz drugą Włoszkę, Elżbietę Canori Morę, która przed stu pięćdziesięciu laty doprowadziła do nawrócenia swojego męża. Wśród dzisiejszych błogosławionych miał się znaleźć także Izydor Bakanja, młody katecheta z Afryki. Jego beatyfikacja związana była z odbywającym się właśnie w Rzymie specjalnym synodem dla Afryki, natomiast beatyfikacja Gianny i Elżbiety wyraźnie łączyła się z trwającym Rokiem Rodziny. Po wstępnych obrzędach nastąpiła uroczysta chwila. Ojciec Święty wygłosił formułę beatyfikacyjną i odsłonięto portrety nowych błogosławionych. Piotr nie mógł opanować wzruszenia, gdy na frontonie bazyliki św. Piotra zobaczył wizerunek swojej żony. Potem wszyscy usiedli, aby wysłuchać papieskiej homilii.



Wynosimy dzisiaj do chwały ołtarzy również dwie włoskie kobiety: Giannę Berettę Mollę oraz Elżbietę Canori Morę. Kobiety heroicznej miłości – mówił Jan Paweł II. –  Przykładne żony i matki, które w codziennym życiu dały świadectwo trudnym wartościom Ewangelii.

Uwieńczeniem życia Gianny Beretty Molli, która była najpierw wzorową studentką, potem aktywnie zaangażowała się w działalność wspólnoty kościelnej oraz została szczęśliwą żoną i matką, stało się złożenie ofiary z siebie, by mogło żyć dziecko, które nosiła w łonie i które dzisiaj jest tutaj z nami! Jako chirurg była w pełni świadoma grożących jej konsekwencji, lecz nie cofnęła się przed ofiarą, potwierdzając w ten sposób heroiczność swoich cnót.



Pragnę Ci oddać siebie w darze


Gianna Beretta Molla była zwykłym, ale jakże wymownym świadkiem Bożej miłości. Kilka dni przed zawarciem małżeństwa pisała: „Miłość to najpiękniejsze uczucie, jakie Pan zaszczepił w ludzkich duszach”.

   
Rzym, 16 maja 2004



21 lutego 1955

Gianna pokrywała kartkę szybkim, zdecydowanym pismem, jakby pragnęła zdążyć umieścić na niej te wszystkie myśli i uczucia, które od pewnego czasu wypełniały jej głowę i serce.



Najdroższy Piotrze!

Przepraszam Cię, wybacz, że od samego początku mojego listu będę się zwracała do Ciebie po imieniu i na „Ty”. Myślę, iż po wczorajszym spotkaniu, w czasie którego byliśmy na siebie wzajemnie otwarci, możemy przejść na taki stopień zażyłości, która pozwoli nam jeszcze lepiej się poznać i pokochać.

Przerwała na chwilę. W tych kilku linijkach zawierało się tyle treści.

Miała wewnętrzną pewność, że Piotr jest jej przeznaczony, a ona jemu. Ich głębsza znajomość trwała stosunkowo krótko, właściwie od dwóch miesięcy, a dokładnie od zeszłorocznej uroczystości Niepokalanego Poczęcia, kiedy oboje uczestniczyli we mszy prymicyjnej wspólnego znajomego, kapucyna Lino Garavaglii. Pierwszy raz zetknęli się ze sobą cztery lata wcześniej w dość smutnych okolicznościach. Piotr przyjechał do Magenty odwiedzić swoją ciężko chorą siostrę Teresinę. Gianna, wówczas już lekarka, robiła jej transfuzję. Niestety, siostry Piotra nie udało się uratować. Później spotkali się przypadkowo kilka razy, pracowała bowiem w Mesero, gdzie mieszkali jego rodzice. Słyszał, że jest osobą głęboko religijną, a zarazem świetną lekarką, bardzo oddaną swoim pacjentom.

W czasie obiadu po mszy usiedli naprzeciw siebie. Wieczorem Piotr zapisał w dzienniku: „Bogu dziękuję. Myślę, że miało miejsce wspaniałe spotkanie”. Zaczął zabiegać o spotkanie z nią. Okazja nadarzyła się kilka tygodni później. W Sylwestra wybrali się na uroczysty koncert do słynnej mediolańskiej La Scali. Ubrali się niemal jak do ślubu.

Uśmiechnęła się i znowu pochyliła się nad kartką.

Naprawdę chciałabym uczynić Cię szczęśliwym i być taka, jakiej pragniesz: dobra, wyrozumiała i gotowa do poświęceń, których będzie wymagało od nas życie”.

W Piotrze rozpoznała mężczyznę, z którym mogła się związać na zawsze. Wyczuwała w nim człowieka szlachetnego i pragnącego dobra innych. Owszem, był zamknięty w sobie i nieskory do okazywania uczuć, ale to można było łatwo zrozumieć. Wychowywał się przecież poza domem rodzinnym – jego ojcu bardzo zależało, aby syn mógł zdobyć wyższe wykształcenie i wysłał go do kolegium ojców barnabitów w Monzie. Panowała tam surowa dyscyplina, podkreślano przede wszystkim obowiązek nauki i pracy, co nie sprzyjało kształtowaniu się bogatszego życia uczuciowego. Ale czyż to nie stawało się jej zadaniem, dobrem, którym mogła obdarzyć tego człowieka?

Nie mówiłam Ci jeszcze, że zawsze byłam osobą bardzo wrażliwą i łaknącą uczucia. Dopóki miałam rodziców, wystarczało mi ich ciepło. Później, pomimo że stale pozostawałam w wyjątkowej jedności z Panem Jezusem, pracując dla Niego, odczuwałam brak mamy. Odnalazłam ją dopiero w tej tak drogiej mi siostrze zakonnej, o której Ci wczoraj mówiłam.



Jej rodzice kochali się bardzo i bardzo też kochali swoje liczne dzieci. Oboje zmarli przed trzynastu laty – mama pierwszego maja, a tata pierwszego września.



Teraz pojawiłeś się Ty. Pokochałam Cię i pragnę oddać Ci siebie w darze, aby stworzyć prawdziwie chrześcijańską rodzinę.

Do zobaczenia, Drogi Piotrze.



Miłość jest płodna

Wzajemny dar osoby w małżeństwie otwiera się na dar nowego życia, nowego człowieka, który również jest osobą na podobieństwo swoich rodziców. Macierzyństwo zawiera w sobie od samego początku szczególne otwarcie na nową osobę: ono właśnie jest udziałem kobiety. W otwarciu tym, w poczęciu i urodzeniu dziecka kobieta „odnajduje siebie przez bezinteresowny dar z siebie samej”. Dar wewnętrznej gotowości na przyjęcie i wydanie na świat dziecka jest związany ze zjednoczeniem małżeńskim, które – jak powiedziano – winno stanowić szczególny moment wzajemnego obdarowywania się sobą ze strony kobiety i mężczyzny.

   
Mulieris dignitatem, 18



Burzliwe oklaski rozległy się w bazylice św. Marcina w Magencie, gdy Gianna i Piotr stanęli na ślubnym kobiercu 24 września 1955 roku.

Panna młoda wyglądała pięknie: biała satynowa suknia, na głowie upięty welon z tiulu. Trudno było nie pomyśleć o strofach z Pieśni nad pieśniami: „Mój miły jest mój, a ja jestem jego, on stada swe pasie wśród lilii”.

Ich narzeczeństwo nie trwało długo, oficjalnie zaręczyli się 11 kwietnia tego samego roku. To były wspaniałe, szczęśliwe dni. Im więcej z nią przebywał, tym bardziej się przekonywał, że Gianna wyjątkowa – czuła, a jednocześnie zdecydowana. Chciała być dla niego dobra, także w tym znaczeniu, że pragnęła mu pomóc być lepszym. Wyznał jej, że za dużo pracuje: codziennie do późnych godzin, w soboty, a nierzadko w niedziele.

– Szczypta prawdy – powiedziała mu wtedy. – Pięknie jest pracować, ale trzeba też odpoczywać. Zobacz, jakie mamy piękne koncerty. Wykupimy na nie cały karnet. Teatr także jest bardzo piękny.

Nie zamierzali zwlekać ze ślubem. Gianna miała trzydzieści trzy lata, Piotr dziesięć lat więcej. Pragnęli mieć dzieci, i to więcej niż jedno czy dwoje. W listopadzie 1956 roku przyszedł na świat Pierluigi, a po nim dwie córki: Maria Zita (zwana w domu Marioliną) i Laura (wołano na nią Lauretta). Każda ciąża wiele Giannę kosztowała. Po urodzinach drugiej córki pisała do przyjaciółki, Mariucci Parmigiani:



Najdroższa Mariuccio!

Nie wiem, czy otrzymałaś informację: w środę rano, o ósmej piętnaście, urodziła się Lauretta. Czy możesz sobie wyobrazić naszą radość przede wszystkim z tego powodu, że – dzięki Bogu – wszystko poszło dobrze, a poza tym dlatego, że dziewczynka jest piękna, grzeczna, zdrowa, a ponadto urodziła się właśnie dziewczynka. Ja przecież pragnęłam siostrzyczki dla Marioliny. Wiem z doświadczenia, jak cenne są siostry, i tak oto Pan Jezus wysłuchał mych modlitw.

Radość Gianny była tym większa, że jeszcze miesiąc wcześniej drżała o życie dziecka.

W zeszłym miesiącu, dokładnie piętnastego, musiałam natychmiast zostać odwieziona do szpitala z powodu jakiegoś zatrucia. Bardzo, bardzo mnie bolało. Miałam ciągle skurcze, gorączkę, torsje. Pojawiło się ryzyko utraty mojej dzieciny. Przerażona, posłuchałam Nando[1], który zabrał mnie do Monzy. Była już północ, gdy czekał na mnie nasz znajomy, profesor Ostetrico. Przy pomocy tlenu, środków uspokajających i dzięki hipodermolizie wszystko przeszło. Po dwóch dniach mogłam wyjechać na lotnisko Malpensa na spotkanie z Piotrem, który – niczego nie świadom – wracał z Ameryki.

„Niczego nie świadom”. Gianna była zadowolona, że oszczędziła mężowi niepokoju. Tak postępowała zawsze, także wtedy, gdy czuła się źle w czwartej ciąży. Początkowo nie przywiązywała wielkiej wagi do dolegliwości, ale stosunkowo szybko okazało się, że tym razem chodzi o coś poważniejszego. Miała włókniaka, który zagrażał życiu matki i dziecka.

Na początku września poddała się operacji. Dziecko w jej łonie rosło, lecz jednocześnie w rodzicach tlił się niepokój.



Święta Gianna

…macierzyństwo kobiety stanowi szczególną „część” tego wspólnego rodzicielstwa, jego pełniej angażujący wymiar. Rodzicielstwo – chociaż należy do obojga – urzeczywistnia się o wiele bardziej w kobiecie, zwłaszcza w okresie prenatalnym. Kobieta też bezpośrednio „płaci” za to wspólne rodzicielstwo, które o wiele dosłowniej pochłania energie jej ciała i duszy. Trzeba więc, aby mężczyzna był tego w pełni świadom, że w tym wspólnym ich rodzicielstwie zaciąga on szczególny dług wobec kobiety. Żaden program „równouprawnienia” kobiet i mężczyzn nie jest gruntowny, jeśli tego nie uwzględnia w sposób zupełnie zasadniczy.

 
Mulieris dignitatem, 18



16 maja 2004

„Piotrze, ja już tam byłam, i czy ty wiesz, co widziałam? Pewnego dnia opowiem ci o tym”.

Słowa Gianny dźwięczały mu w uszach, kiedy patrzył, jak opada zasłona z jej portretu zawieszonego na fasadzie Bazyliki św. Piotra.

Mijało dziesięć lat od chwili, gdy na tym samym placu, z ust tego samego papieża usłyszał, że jego żona cieszy się chwałą błogosławionych. Teraz otrzymała tytuł świętej.

Na portrecie zrobionym na podstawie rodzinnego zdjęcia stała roześmiana na tle górskiego pejzażu, trzymając na rękach dziecko. On też ją zapamiętał, jak trzymała w ramionach dziecko – ich malutką, dopiero co narodzoną Giannę Emmanuelę. To była niedziela Zmartwychwstania 1962 roku. Nie była tak promiennie uśmiechnięta, leżała w szpitalnym łóżku i patrzyła na córeczkę ze smutkiem. Przeczuwała, że ją osieroci. Bolało ją coraz bardziej. W nocy z wtorku na środę przeszła ciężką zapaść. Kiedy się ocknęła, powiedziała mu, „że już tam była”. I dodała:

Ale ponieważ byliśmy zbyt szczęśliwi, żyliśmy zbyt dobrze z naszymi cudownymi dziećmi, pełni zdrowia i łaski, ze wszystkimi błogosławieństwami nieba, zostałam odesłana tu ponownie, aby jeszcze pocierpieć, ponieważ nie jest słuszne stanąć przed Panem Jezusem bez wielu cierpień.

Spełnił jej życzenie, aby zabrać ją ze szpitala do domu. Do tego domu, który porządkowała z niespotykaną dokładnością po operacji włókniaka. Zupełnie jakby szykowała się do jakiejś podróży i nie chciała zostawiać nieładu w gospodarstwie. Ona – lekarka – wiedziała, że jej i dziecku wciąż grozi niebezpieczeństwo. Przed nim to ukrywała, nie chcąc, aby się martwił. Dopiero na kilka dni przed porodem powiedziała mu: „Jeśli musicie wybierać między mną a dzieckiem, to żadnego wahania: wybierzcie – żądam tego – wybierzcie dziecko. Ratujcie dziecko”. Wtedy dopiero uświadomił sobie, jak wielkie niebezpieczeństwo jej grozi.

Dziewczynka przyszła na świat zdrowa i w pełni sił. Matka gasła w zastraszającym tempie. W agonii szeptała: „Jezu, kocham Cię! Jezu, kocham Cię!”

Przyszedł sobotni poranek, 28 kwietnia. Dzieci budziły się ze snu i zaczynały swój poranny szczebiot. Być może usłyszała jeszcze ich głosy, zanim jej serce przestało bić.

Dlaczego jemu przyszło żyć tak długo?

Msza kanonizacyjna dobiegała końca. Gianna Emmanuela popchnęła wózek, na którym siedział jej ojciec. Za chwilę mieli spotkać się z Janem Pawłem II. Choć był młodszy od Piotra o osiem lat, to również nie był już w stanie poruszać się o własnych siłach. Siedział na specjalnym tronie zainstalowanym na platformie, którą można było przesuwać. Jakież to musiało być upokorzenie dla tego człowieka, który kiedyś wędrował po górach i szusował na nartach. Joanna też przepadała za górami i chętnie zakładała deski.

Byli już przy Papieżu. Gianna Emmanuela pomogła Piotrowi wstać z wózka. Wyciągnął rękę, uśmiechając się szeroko. Dotknął dłoni Jana Pawła II. Dwóch Piotrów…

Naśladując Chrystusa, który „umiłowawszy swoich [...] do końca ich umiłował” (J 13,1), ta święta matka rodziny w sposób heroiczny dochowała wierności zobowiązaniom podjętym w dniu zawarcia sakramentu małżeństwa. Najwyższa ofiara, którą uwieńczyła swe życie, świadczy o tym, że tylko wtedy człowiek może się zrealizować, gdy ma odwagę całkowicie poświęcić się Bogu i braciom.

 
Rzym, 16 maja 2004





[1] Brat Gianny, Ferdynand, również lekarz.



 

 Watykan, 27 marca 1982

Biskup Spoleto, Ottorino Pietro Alberti wziął kobietę pod ramię i wspólnie z jej proboszczem, księdzem Baldino wprowadził ją do pokoju. Francesca, 22-letnia mieszkanka Umbrii, stawiała opór.

To był wyjątkowo trudny przypadek. Ani Alberti, ani nikt inny w jego diecezji nie mógł sobie dać z tym rady. Już kiedyś w Spoleto miała miejsce podobna sytuacja. W 1951 roku miejscowy egzorcysta, ksiądz Corrado Balducci nie potrafił wypędzić złego ducha z pewnej starszej kobiety. Zawiózł ją do ówczesnego papieża Piusa XII, który uwolnił nieszczęśliwą. Czy papież z Polski pomoże Francesce?

 Watykan, 25 czerwca 1981 roku

– Ojcze Święty, wiemy już co jest przyczyną tych skoków temperatury – powiedział mikrobiolog, profesor Antonio Sanna – do organizmu Waszej Świątobliwości dostał się niebezpieczny wirus.

 Zaledwie siedemnaście dni przebywał „na wolności”. Już tydzień po powrocie z Gemelli zaczęły się niepokojące objawy - był coraz słabszy, ulatywały z niego siły. 20 czerwca znowu przewieziono go do polikliniki. Wykrycie przyczyny niepokojących objawów potrwało kilka dni.

 – Ojciec Święty będzie musiał pozostać w szpitalu – dodał profesor Crucitti.

 22 października, Plac Świętego Piotra, loża delegacji państwowych

Kazimierz Kąkol czuł się dziwnie w tym miejscu. Gdyby w ubiegłą niedzielę ktoś powiedział mu, że za tydzień znajdzie się na Placu Świętego Piotra i będzie uczestniczyć w inauguracji pontyfikatu papieża Polaka to chyba zaśmiałby mu się w twarz. Zresztą, przecież nic innego nie miał na myśli, kiedy obiecywał szampana, jeśli konklawe wybrałoby Polaka na papieża. W ostatni poniedziałek spotkał się z przedstawicielami zagranicznej prasy w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich przy Foksal.

Habemus PapamFRAGMENT 1 (Książka: Habemus Papam)

Z Kuźnic do Murowańca doszli w dwie godziny. W schronisku zjedli kanapki (Danusia opiekuje się nami nawet na odległość – Jurek pochwalił pozostawioną w Krakowie żonę) i ruszyli do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Idąc wzdłuż długiego i krętego brzegu dotarli do kamiennych schodów, które zawiodły ich nad Zmarzły Staw. Droga stawała się coraz bardziej stroma i kręta. Ominęli znajdujące się po lewej stronie źródełko i zaczęli podejście piargiem. Kilkanaście minut później byli już przy piętrzących się przed nimi skałach.

 

Fragment książki  Narodziny Pokolenia JP2

 

Narodziny Pokolenia JP2

Światowy Dzień Młodzieży może być dla was wszystkich okazją do tego, by rozpoznać własne powołanie, czyli drogę, na którą każdego z was wzywa Chrystus. Poszukiwanie i odkrycie tego, czego Bóg chce dla was jest doświadczeniem głębokim i fascynującym.

Jan Paweł II, Manila, Filipiny, 13 stycznia 1995

Dzieje Polski

Chrzest Polski – Ochrzczony naród

Dzięki temu faktowi Polska weszła w krąg kultury chrześcijańskiego Zachodu i zaczęła budować swą przyszłość na fundamencie Ewangelii. Od tamtych czasów staliśmy się pełnoprawnymi członkami europejskiej rodziny narodów ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami. Wespół z innymi narodami Europy jesteśmy współtwórcami, a zarazem dziedzicami jej bogatej historii i kultury.

Watykan, 14 lutego 1998 r. 

Prolog

Pożegnanie ojca

„W czasie rozmowy zauważyłem nagle, ze jego paznokcie zaczynają się robić coraz bardziej wypukłe, upodabniając się do szkła zegarka. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom; nie chciałem w to uwierzyć. Ukradkiem, bez zwracania jego uwagi zerkałem na paznokcie, które zmieniały swój kształt.

Matka Teresa - Oczywiście, że pójdę – Agnes zgodziłaby się nawet, gdyby nie miałaby ochoty na odwiedziny u Zofii. Ale dziewczynka nie myślała z niechęcią o wizycie, jaką miała złożyć tego popołudnia. Od pewnego czasu jak echo wracały do niej słowa ojca. Za każdym razem, gdy szła z matką do kogoś potrzebującego czuła się zadowolona, mało tego – nie mogła się doczekać kolejnej wizyty i wręcz przypominała matce, że znowu powinny gdzieś się wybrać. Zofia nie była jedyną osobą, którą odwiedzały. W sąsiedztwie mieszkała też Ludmiła, wdowa z sześciorgiem dzieci, dla której pani Bojaxhiu regularnie przygotowywała obiady. W ubiegłym roku rodzinę dotknęła tragedia: Ludmiła zmarła na raka. I wtedy właśnie Agnes zaproponowała, żeby sieroty zamieszkały w ich domu. Wówczas dziewczynka zaczęła myśleć o przyszłości. Zbliżały się jej 18 urodziny i przyszedł czas decyzji. Lazar pojechał już do Austrii, gdzie udało mu się dostać stypendium, Aga kończyła szkołę handlową i przygotowywała się do ślubu. Dom Drany powoli pustoszał. Agnes nie chciała zostawiać matki samej, ale teraz, gdy przygarnęli dzieci Ludmiły znowu zrobiło się tu rojno.