http://www.dobreksiazki.webpark.pl/poltawska.jpgArtykuł  z 27 czerwca 2009

      Czy korespondencja Wandy Półtawskiej z Karolem Wojtyłą może przeszkodzić  w procesie beatyfikacyjnym? Jaki charakter miała przyjaźń między nimi? Skąd teraz, po czterech miesiącach od publikacji książki „Beskidzkie rekolekcje” tyle emocji w tej sprawie? To tylko niektóre pytania rodzące się po ostatniej serii artykułów dotyczących brata Karola i siostry Wandy.

     Dlaczego teraz?

     Publikacje o trwającej ponad pół wieku przyjaźni rodziny Półtawskich z księdzem, biskupem, kardynałem Karolem Wojtyłą  a w końcu papieżem Janem Pawłem II ukazują się w bardzo konkretnym momencie procesu beatyfikacyjnego – między werdyktem komisji teologów a werdyktem komisji kardynałów i biskupów. Komisja teologów poddała analizie positio - materiał oparty na zeznaniach świadków życia papieża i analizie jego pism. Teologowie wydali pozytywną opinię, pozostaje głos kardynałów. Jeśli oni  przychylą się do zdania teologów dochodzenie w sprawie świętości papieża będzie praktycznie zakończone. Wszystko wskazuje na to, że jest już także „pieczęć Pana Boga” – cud w postaci uzdrowienia francuskiej zakonnicy z choroby Parkinsona.  Cud jest dobrze udokumentowany – w tej sprawie prowadzony jest odrębny proces. Po wydaniu opinii przez lekarzy głos zabiorą teologowie.  Zakończenie obu spraw otwiera przed papieżem Benedyktem XVI możliwość wyznaczenia terminu beatyfikacji.

      „Beskidzkie rekolekcje” przed wydrukowaniem przekazano postulacji sprawy beatyfikacyjnej, w procesie również wzięto pod uwagę wątek przyjaźni, którą opisuje ta książka. Nie znaleziono nic, co stawiałoby pod znakiem zapytania świętość Wojtyły. Książka to przede wszystkim swoisty dziennik duszy autorki. Jak powiedziała sama Półtawska – był on pisany dla jednego człowieka, to znaczy właśnie dla Brata.  Znajdziemy tu również jego listy, ale stanowią one nikłą część publikacji. Wiadomo, że w archiwach rodziny znajduje się ich znacznie więcej. Niewykluczone, że medialny hałas może zmusić Watykan do wzięcia pod lupę reszty korespondencji. Ktoś będzie musiał przeczytać (a pewnie wcześniej przetłumaczyć) dziesiątki kartek z pozdrowieniami, życzeniami świątecznymi i podobnymi tekstami pisanymi z różnych okazji. Nie wniesie to nic nowego, ale zajmie czas.  Pojawiają się hipotezy, że nie każdy chce szybkiego zakończenia procesu beatyfikacyjnego. Nie chciałbym w tym miejscu ich powtarzać, szukając na siłę odpowiedzi na pytanie „Kto za tym stoi?” Niemniej, trudno nie zwrócić uwagi na fakt, że książka stała się obiektem zainteresowania mediów dopiero kilka miesięcy po publikacji. I trudno nie zadać sobie pytania: Dlaczego artykuły w prasie włoskiej zaczęły się pojawiać akurat w okolicy 13 maja, kiedy w Watykanie odbywały się obrady komisji teologów?

      Kim ona jest?


     Do czasu ukazania się „Beskidzkich rekolekcji” Wanda Półtawska nie wypowiadała się na temat przyjaźni z Karolem Wojtyłą, konsekwentnie odmawiała udzielania wywiadów na ten temat, jednym słowem wychodziła z założenia, że „milczenie jest złotem”. Owszem, znana była dobrze w konkretnych środowiskach, w których działała, wiadomo też było, że to właśnie ona jest osobą, o której pisał Wojtyła w słynnym liście do ojca Pio z 1962 roku. Właściwie dopiero ta książka ukazuje relację między nią a obecnym kandydatem na ołtarze. Czytelnik nie ma wątpliwości, że łączyła ich głęboka duchowa więź. Brat i siostra, kierownik duchowy i dusza prowadzona, ale jeszcze coś więcej.  Wojtyła nie wiedział na początku znajomości, że kobieta, która przyszła do jego konfesjonału spędziła cztery lata w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück. Dopiero później powiedział mu o tym jej mąż, Andrzej. Od tej pory przyszły papież miał przekonanie, że Duśka w obozie cierpiała za niego. Wiadomo, że on sam zadawał sobie pytanie, dlaczego ocalał w czasie okupacji. W „Darze i tajemnicy” pisze: W tym wielkim i straszliwym theatrum drugiej wojny światowej wiele zostało mi oszczędzone. Przecież każdego dnia mogłem zostać wzięty z ulicy, z kamieniołomu czy z fabryki i wywieziony do obozu. Nieraz nawet zapytywałem samego siebie: tylu moich rówieśników ginęło a dlaczego nie ja? Dziś wiem, że nie był to przypadek.

     Podjął się kierownictwa duchowego Półtawskiej. Zaprzyjaźnił się z jej mężem, Andrzejem, z którym znalazł wspólny język także na płaszczyźnie naukowej (filozofia).  Z Wandą podjął współpracę w coraz szerzej zakrojonych działaniach na rzecz rodziny. Na jej prośbę poprowadził rekolekcje dla małżeństw zagrożonych rozbiciem, poparł jej pomysł założenia domu samotnej matki, dał jej w kurii pokój, gdzie prowadziła poradnię rodzinną. To był początek. Potem przyszła organizacja Instytutu Rodziny, a po utworzeniu przez Jana Pawła II Papieskiej Akademii Życia zaproszenie lekarki do grona jej członków.

     Wanda Półtawska pracowała niezwykle ofiarnie, ale też była bardzo radykalna w wypowiedziach. Niektórzy z jej współpracowników nie wytrzymywali nie tylko tempa pracy, lecz i „kolczastego” charakteru pani doktor, która bez ogródek mówiła co myśli.  Jednak nie mówiła tego za plecami zainteresowanego, zawsze prosto w oczy. Sama w „Beskidzkich rekolekcjach” opisuje jak nazwała „idiotą” Antoniego Gołubiewa po tym jak powiedział, że wszystkie byłe więźniarki Ravensbrück to wariatki. (Po latach Gołubiew przyznał, że wtedy jej nie rozumiał).  Taka jest do dziś. Ktoś powiedział o niej, że nie da się jej lubić, natomiast nie sposób jej nie kochać i coś w tym jest.

     Co wiemy o doktor Półtawskiej? Wiemy, że wielokrotnie stawała na granicy życia i śmierci. Wiemy, że najlepsze lata swojego młodego życia spędziła w piekle na ziemi, w owym „anus mundi” („odbyt świata”), gdzie poddawana była zbrodniczym pseudoeksperymentom medycznym. Wiemy, że czternaście lat po ślubie, gdy była już matką czterech córek (wcześniej urodziła jeszcze jedno dziecko, które zmarło) zachorowała na nowotwór, a kilka lat potem doznała ogromnego zagrożenia zdrowia z powodu choroby kręgosłupa. Wiemy, że i później jej zdrowie było zagrożone, że kiedyś załamał się pod nią lód i wpadła do rzeki – o mało nie utonęła. Nawet z tych okruchów jej życiorysu (bo – podkreślmy to – sama Wanda Półtawska nie epatuje tymi faktami) można się zorientować, że znajduje się ona w sytuacji duchowej krańcowo odmiennej od przeciętnego zjadacza chleba. Czy radykalizm jej wypowiedzi w jakimś sensie nie wynika właśnie z tego, że jest to osoba, która jak mało kto zdaje sobie sprawę z wartości a zarazem z kruchości ludzkiego życia?

     W filmie „Duśka” mówi: „Ludzie są jak ślepe kocięta”. W pierwszym odruchu możemy uznać, że to wypowiedź pogardliwa. Dopiero po chwili uświadamiamy sobie, że ślepe kocię jest zupełnie bezbronne i łatwo może się stać ofiarą. Półtawska tych ofiar widziała aż nadto – w obozie na jej oczach rozstrzeliwano koleżanki z harcerstwa, mordowano noworodki, palono zagazowanych ludzi. Po wojnie zetknęła się z dramatami aborcji, cierpieniem dzieci rozwodzących się rodziców, z ciążami nastolatków i samobójstwami. Jest to osoba, która zna wagę życia i śmierci. Owszem, nie zawaha się sprawić człowiekowi bólu, aby ratować go przed nim samym. Ale nie pozostawi go nigdy samotnym. Zaświadczy to każdy, kto ją spotkał.  

     Pasterz dusz i pasterz duszy


     Pan Bóg mi Ciebie zawierzył z tym Twoim głębokim, a równocześnie niełatwym „ja” i z całym Twoim życiem, ze wszystkim, co na nie się składa, Bogu zdam z tego rachunek. To fragment listu Karola Wojtyły do Wandy Półtawskiej z sierpnia 1978 roku. Krakowski kardynał wyjeżdżał właśnie na konklawe – to pierwsze, które wybrało Jana Pawła I. Wrócił z niego, by po miesiącu ponownie udać się do Rzymu – tym razem na zawsze. Dla Półtawskiej był to szok. Wszyscy się cieszyli – ona płakała. Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Z kart „Beskidzkich rekolekcji” wyziera obraz cierpienia na miarę jej przeżyć, gdy była zagrożona śmiercią na raka. Wówczas doznała uzdrowienia i nie mogła sobie z tym dać rady. Teraz doznała straty i znowu była rozbita. Może się to wydawać dziwne. Człowiek uzdrowiony powinien skakać z radości, człowiek, którego serdeczny przyjaciel zostaje papieżem też powinien być szczęśliwy. A tu jest inaczej… Kolejne pytania, na które nie znajdziemy odpowiedzi w kategoriach czysto ziemskich. I jeśli będziemy tu ich szukali, na pewno się pomylimy. Przyjaźń Wojtyły i Karola miała bowiem charakter duchowy, to znaczy wspólnie szli do celu znacznie przekraczającego jakiekolwiek ludzkie marzenia, wyobrażenia czy pragnienia. Ich celem było osiągnięcie świętości czyli dojście do jak najpełniejszego zjednoczenia z Bogiem, to co w języku potocznym nazywamy niebem. „Bogu zdam rachunek” – pisze Brat.  To mocne słowa, już nie na miarę życia doczesnego, ale wiecznego. Oboje czują jego wagę, choć każde na swój sposób.

     Półtawska nie może po uzdrowieniu dojść do siebie, bo nie chce jej się pomieścić w głowie, że jej ciało – to biedne, poniżane po tylekroć w obozie, bite, poddawane pseudoeskperymentom, schorowane – stało się obszarem bezpośredniego działania Boga. Jej reakcja podobna jest do reakcji rzymskiego setnika, który mówi: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie…” Z kolei, po wyborze Wojtyły przeżywa kryzys, bo – w swoim pojęciu – traci kogoś, kto wyprowadził ją na wspaniałe przestrzenie życia duchowego. To z kolei przypomina bardzo reakcję apostołów po Wniebowstąpieniu. Choć widzieli już zmartwychwstałego Jezusa, to nadal siedzieli zalęknieni w Wieczerniku i nie mieli odwagi wyjść na zewnątrz –  aż do zstąpienia Ducha Świętego. Wojtyła – wielki znawca ludzkiej duszy i przyjaciel Boga – rozumie Duśkę i dalej ją prowadzi. W tym prowadzeniu nie ma krzty sentymentalizmu, wciąż jest dla niej dobry ale wymagający, pokazuje, że Bóg rządzi wszystkim, odkrywa przed nią głębszy sens tego co się wydarzyło. Jego odejście było i dla niej pożyteczne, kontakt między nimi pozostaje, lecz ma już inny charakter.

     Kierownictwo duchowe jest znaną od dawna praktyką w Kościele. Znane są też jego meandry. Jednym z głównych niebezpieczeństw może być to, że z czasem kierownik duchowy przestanie prowadzić  do Boga, a zacznie sobą go przesłaniać. Może to się dziać nawet bez jego winy – po prostu osoba, która otrzymuje pomoc zaczyna po ludzku przywiązywać się do kierownika duszy. Rozstanie z kierownikiem jest próbą dojrzałości wiary obojga – wtedy okazuje się co tak naprawdę ich łączyło – droga do Boga czy ludzka, nawet najszlachetniejsza więź. W świetle „Beskidzkich rekolekcji” i następnych, prawie trzydziestu lat widać wyraźnie, że zwyciężyło to pierwsze. Okazało się, że i w tej najdelikatniejszej materii jaką jest kierowanie ludzką duszą Karol Wojtyła osiągnął to, na czym zależało mu najbardziej – podprowadzić do Boga a samemu zniknąć.