Szóstego lutego mija kolejna rocznica (1949) ingresu Prymasa Stefana Wyszyńskiego na stolicę arcybiskupią w Warszawie. Pierwszy okres jego rządów zakończył się raptownie niespełna pięć lat później, w nocy z 25 na 26 września 1953, gdy został aresztowany przez UB. "Ogród zwany Polską" to artykuł poświęcony Prymasowi Tysiąclecia, a opublikowany w "Uważam Rze" z 24 września 2012.
 
"Poszedłem na górę i zaraz udałem się na spoczynek.
Bodaj w pół godziny później usłyszałem kroki skierowane do mego mieszkania. Przyszedł ksiądz Goździewicz. Melduje, że jacyś panowie przyszli z listem od ministra Bidy do biskupa Baraniaka i proszą o otwarcie bramy. Wyraziłem zdziwienie: "O tej porze? Zresztą - dodałem - proszę im powiedzieć, że wszelkie listy od ministra Bidy są przekazywane do sekretarza Episkopatu, biskupa Choromańskiego. Dziwi mnie ta wizyta, bo minister Bida dobrze wie, do kogo należy kierować listy". Tknięty przeczuciem, wstałem i ubrałem się."
Niespełna sześćdziesiąt lat temu, w piątkowy wieczór 25 września 1953 roku rozpoczęła się więzienna gehenna Prymasa Polski, kardynała Stefana Wyszyńskiego. Nocą wywieziono go na północ – do Rywałdu koło Grudziądza. Niespełna trzy tygodnie później został przeniesiony do Stoczka, nieopodal  Lidzbarka Warmińskiego.
Dziś patrzymy na to wydarzenie z perspektywy historii, wiedząc jak się zakończyło i jakie były dalsze losy Prymasa oraz Kościoła w Polsce. Kiedy jednak przeniesiemy się myślą do tamtych dni, wyobrazimy sobie kardynała Wyszyńskiego wyrwanego z łóżka, zabranego z własnego domu przez „panów w ceratach” (jak nazywał ubeków), to ujrzymy człowieka, który poniósł klęskę. Biskupi nie stanęli w jego obronie, on sam nie wiedział, co go czeka – proces pokazowy czy wywiezienie do Rosji. Spodziewać się mógł wszystkiego, bo władza ludowa nie liczyła się z nikim i z niczym.
A jednak historia potoczyła się inaczej. Trzy lata później kardynał Wyszyński został zwolniony, w 1957 roku rozpoczął Wielką Nowennę, w 1966 roku Tysiąclecie Chrztu okazało się tryumfem wiary w komunistycznym państwie, a 25 lat po uwięzieniu Prymasa Papieżem został Polak, krakowski kardynał Karol Wojtyła, który przyjął imię Jana Pawła II. Jego to w 1979 roku gościł kardynał Wyszyński w tym samym domu, z którego zabrano go niegdyś w nieznane.
W ciągu prawie trzydziestu trzech lat pasterzowania Prymas doznawał wielu porażek, nierzadko klęsk, przeżywał też niezwykłe zwycięstwa. Życie przyzwyczaiło go, by niczemu się nie dziwił i by potrafił odnaleźć się w każdej sytuacji. 
Czy potrafiłby się odnaleźć też w Polsce Anno Domini 2012? 
 
Perspektywa dłuższa niż kadencja
 
Niedawno w Rywałdzie odbyły się uroczystości czterdziestolecia koronacji figury Matki Bożej. 3 września 1972 roku kardynał Wyszyński dokonał tego aktu – jak sam wyznał – z „motywem wdzięczności” za opiekę, której doznał od Maryi w okresie przymusowego pobytu w tym miejscu.
Moglibyśmy postawić pytanie, ile ludzi za lat 50 przybędzie do Rywałdu na uroczystość Narodzenia Najświętszej Maryi Panny? – mówił podczas uroczystości. – Czy te łąki zakwitną jak dzisiaj twarzami rozmodlonych ludzi i barwami ich ubrań? Czy wasze córki zdolne będą do takich ofiar i poświęceń jak wy, matki? Czy wasi synowie będą tak wytrwali w pracy na roli jak wy, ojcowie? Czy nie zniszczą, nie zmarnują waszego trudu, jaki włożyliście w ziemię ojczystą? 
Pierwszym zadaniem człowieka, który bierze odpowiedzialność za innych jest patrzenie w przyszłość, perspektywa przynajmniej jednego pokolenia, które będzie rosnąć, dojrzewać, by następnie tę odpowiedzialność przejąć. Słowa Prymasa o przyszłości za pół wieku nie były figurą retoryczną, gładkim frazesem, lecz dalekosiężnym spojrzeniem i … proroctwem.
Można i trzeba sobie to pytanie stawiać – kontynuował. – Trzeba się wspólnie zastanawiać nad losem naszego narodu. Jakże dzisiaj często, niestety, milkną kołyski, nie płaczą niemowlęta, nie ma radości w rodzinach, zamyka się szkoły – gdyż brak jest dzieci. 
Czyniąc z Prymasa Wyszyńskiego symbol walki z komunizmem niechcący robimy mu krzywdę, ponieważ sprowadzamy jego rolę do pewnego okresu historycznego. Tymczasem on nie walczył „z” czymś, lecz „o coś” i dlatego jego przesłanie pozostaje wciąż aktualne. Zatrważająco aktualne, ponieważ słowa sprzed czterech dekad spełniają się co do joty. Zamykane szkoły? Brak dzieci? Wystarczy zajrzeć do statystyk. Są to wyzwania realne i ponad ustrojowe. Największym problemem jest jednak to, że brakuje dzisiaj takiego dalekosiężnego spojrzenia w przyszłość. O myśleniu kadencyjnym polityków napisano już bardzo dużo. Górę bierze pozyskiwanie sobie wyborców, nawet kosztem poświęcenia spraw fundamentalnych dla trwania i rozwoju kraju. Rzadko przypomina się słowa Jana Pawła II z polskiego parlamentu: demokracja pozbawiona wartości staje się zakamuflowanym totalitaryzmem. Inaczej mówiąc: jeśli zaczyna się naginać zasady do bieżących potrzeb, to gwałcona jest sprawiedliwość i szerzy się ludzka krzywda. Górę biorą egoizmy silniejszych, którzy stają się przyczyną cierpienia słabszych.
Prymas Wyszyński zwykł przypominać, że naród to rodzina rodzin – wydaje się, że dziś postawa pewnej grupy rodziców i nauczycieli wobec dzieci przypomina postawę elity władzy wobec społeczeństwa. Słynne bezstresowe wychowanie, odchodzenie od jasnych, wymagających zasad, spełnianie zachcianek dzieci owocuje pokoleniem ludzi niedojrzałych, samotnych konsumentów dóbr, niezdolnych do stworzenia zdrowej, bogatej w dzieci rodziny, która stałaby się szkołą cnót społecznych. 
Więcej jest zgonów aniżeli narodzin – mówił Prymas przed czterdziestu laty. –  Jeżeli tak nadal będziemy postępowali, to prawdopodobnie za lat 50 ten plac będzie pusty. A cóż warta jest ziemia, co znaczy ojczyzna i naród bez ludzi? 
 
Wychowawca narodu i sekretarz partii
 
Burzliwa jesień 1956 roku zakończona przejęciem władzy przez Władysława Gomułkę i wypuszczeniem kardynała Wyszyńskiego z odosobnienia w pewien sposób związała te dwie osoby. Szczególnie za granicą postrzegano ich jako twarze odwilży, co zresztą zauważał sam Prymas w jednej z rozmów z tow. Wiesławem:
- Przeglądając prasę zagraniczną czy przebywając na Zachodzie, zauważyłem, że bardzo nas tam łączą. Może to nie jest dla pana najprzyjemniejsze, ale mnie to za wiele nie przejmuje.
- Mnie też to nie przejmuje – odparł Gomułka.
Rozmowa ta miała miejsce 11 stycznia 1960 roku i była jedną z pięciu, które odbyli. Niezwykle ciekawy jest jej zapis (była nagrywana, zresztą za wiedzą Prymasa), ponieważ pokazuje dwóch ludzi, którzy sprawują władzę, choć na dwa różne sposoby.
– To, co się wydarzyło przed trzema laty, jest bardzo silnie związane – przede wszystkim na Zachodzie – z pana nazwiskiem – zwraca się Prymas do Gomułki, nawiązując do Października. – Wydaje mi się, że tak jest dobrze. Oczywiście to ogromnie potęguje odpowiedzialność. Nie mam zamiaru o tym mówić, bo pan ją zna i czuje ją pan na sobie. Wiemy, że sytuacja Polski byłaby o wiele trudniejsza i groźniejsza, gdyby pan mniej ją kochał.
Charakterystyczna jest swoista pedagogia Prymasa. Nie wychodzi on od tego, co dzieli, ale od tego co łączy. Jednocześnie zwraca uwagę, że władza łączy się ściśle z odpowiedzialnością. Z jego ust padają słowa o miłości Ojczyzny. Może to wydawać się naiwnością, ale tak nie jest. Kardynał Wyszyński po prostu pokazuje rozmówcy zasadę, którą winien kierować się każdy rządzący. Nie ocenia Gomułki z perspektywy bieżących konfliktów, lecz odnosi się do fundamentu, mało tego, wskazuje możliwość spotkania właśnie na jego gruncie:
– My też ją kochamy i podzielamy pana troski. Cóż, Polacy są niezwykle trudnym narodem, bardzo zindywidualizowanym, mało wyrobionym społecznie i dlatego kierowanie nim jest niesłychanie trudne. Sam tego doświadczam.
Oto Prymas dzieli się swoim osobistym doświadczeniem rządzenia z pierwszym sekretarzem PZPR. Zupełnie, jakby chciał mu udzielić pewnej rady. (Ta postawa kardynała Wyszyńskiego przywodzi na myśl okres późniejszy, za rządów Gierka. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych Wyszyński bardzo się martwił narastającym rozkładem w partii, do której ludzie zapisywali się po to, by czerpać z tego materialne korzyści. Mówił, że PZPR powinna dbać o poziom moralny i podnosić go, bo ponosi odpowiedzialność za rządzenie krajem.) 
– Do każdego zarządzenia muszę dać porządną podbudowę, muszę wyjaśnić, dlaczego to jest ważne – mówi Wyszyński Gomułce. – Jeśli nie przekonam, to zarządzenie – nawet takie czysto wewnętrzne, kościelne – pozostaje niewykonane. Taka jest właściwość tego silnego indywidualizmu narodu, który przez półtora wieku żył w niewoli i opór uznaje za największą cnotę.
Może budzić zdziwienie ta trudność Prymasa, który posiadał w tym czasie niesłychany autorytet umocniony jego trzyletnim więzieniem. Ale jeszcze większe zdziwienie budzi pokora tego człowieka, który doskonale zna człowieka i z realizmem go akceptuje. Tu widać podstawową różnicę między Wyszyńskim a jego rozmówcą. Wyszyński zna powierzonych sobie ludzi, szanuje ich i traktuje podmiotowo. Zdaje sobie sprawę, że nie wystarczy powiedzieć „tak ma być” i już. Natomiast towarzysz Wiesław po prostu wie, co jest słuszne i oczekuje, że każdy (włącznie z jego rozmówcą) ślepo się temu podporządkuje. Odpowiada Wyszyńskiemu: 
- Dziś decyduje się, czy ten świat będzie dalej istniał, czy też cofnie się o kilka lub kilkanaście wieków wstecz. Decyduje się dzisiaj problem pokoju czy wojny. To jest pytanie dla Polski. My dzisiaj jesteśmy w bardzo wygodnej sytuacji geopolitycznej. Ani dziś, ani jutro nie ma i nie będzie dla Polski innej możliwości rozwoju, zdobywania sobie określonej, należnej pozycji wśród narodów świata niż tylko kroczenie tą drogą, którą wskazuje nasza partia. I kto kocha Polskę, kocha ten naród, chce dla niego lepszej przyszłości, ten powinien nam pomóc, powinien pomóc państwu ludowemu, powinien zająć pozycję aktywnego poparcia generalnej polityki państwa ludowego.
Z perspektywy historii widzimy, że Prymas był dla Polaków jak dobry, wymagający ojciec, który zna swoje dzieci i pomaga im być lepszymi. A Gomułka? Jak bardzo się mylił! I przez kolejne dziesięć lat rządów coraz bardziej w tej pomyłce się utwierdzał. Równolegle rosła jego nienawiść do kardynała Wyszyńskiego. Zaowocowała agresywnymi, obraźliwymi wystąpieniami pod jego adresem i szykanami włącznie z aresztowaniem pielgrzymującej po Polsce kopii Obrazu Jasnogórskiego. Ta postawa zaślepienia rozwijała się i narastała, aby swój tragiczny owoc znaleźć w tragedii Grudnia 1970 roku.
Czasy się zmieniły, ale nadal są ludzie, którzy ponoszą odpowiedzialność za innych ludzi. I nadal widzimy jak bardzo różnie ta odpowiedzialność jest podejmowana. „Nie widzieć, nie słyszeć, nie rozmawiać” – takie streszczenie polityki MEN mieli na koszulkach uczestnicy akcji „Ratujmy maluchy”, gdy wnosili do Sejmu pudła z podpisami 350 tys. Polaków. Ale to hasło wydaje się być aktualne w bardzo wielu obszarach naszej codzienności – w polityce, w środowiskach pracy, w wychowaniu młodego pokolenia. Mamy nadmiar „sekretarzy” i deficyt „ojców – wychowawców”, którzy by powierzonych sobie ludzi znali, szanowali i wymagali od nich wymagając najpierw od siebie. 
 
Szkoła solidarności
 
Jesienią 1967 roku w Rzymie miał odbyć się synod biskupów, na który wybierali się także dwaj kardynałowie z Polski. Jednym z nich był Prymas Wyszyński, a drugim świeżo wyniesiony do godności kardynalskiej, arcybiskup krakowski Karol Wojtyła. Wojtyła dostał paszport, zaś Prymasa do ostatniej chwili zwodzono, by ostatecznie odmówić mu prawa do wyjazdu. Abp Krakowa przeprosił papieża i został w Polsce. W ten sposób okazał solidarność z Wyszyńskim. Paweł VI przyjął ten gest ze zrozumieniem i wyraził publicznie swój smutek z powodu decyzji władz. Komunistom po raz kolejny nie udało się wbić klina między dwóch czołowych przedstawicieli Kościoła w Polsce.
Historia ta w jakiś sposób przypomina to, co zostało zilustrowane w znanym filmie „Mgła". Opowiada on, głosami pracowników kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, o katastrofie smoleńskiej i poprzedzających ją miesiącach. Słyszymy o staraniach prezydenta, który chce polecieć do Katynia z okazji 70. rocznicy mordu katyńskiego i dowiadujemy się o zaproszeniu premiera Putina skierowanym do premiera Tuska. Po różnych zawirowaniach sprawy się jakby prostują, pracownicy kancelarii są przekonani, że premier i prezydent pojawią się w Katyniu tego samego dnia. Tymczasem później okazuje się, że będą dwie różne wizyty.
Czy w tym kontekście nie warto zastanowić się nad słowem solidarność, które rozsławiło imię Polski na świecie u kresu rządów Prymasa i u początków pontyfikatu Jana Pawła II? Oni w praktyczny sposób potrafili uczyć, co to oznacza. 
Komuniści niezwykle konsekwentnie stosowali zasadę „dziel i rządź”, m.in. w ten sposób, że już w czasach Soboru, w niektórych diecezjach wydawali paszporty biskupom pomocniczym a nie wydawali ordynariuszom sugerując, że jednych uznają za dobrych a drugich za złych. Wyszyński wydał wtedy zarządzenie, że biskupi pomocniczy nie mogą jechać, jeśli ordynariuszowi odmawia się paszportu. W ten sposób w zarodku zdusił niebezpieczeństwo tworzenia podziałów w Episkopacie. Wojtyła pamiętał o tej lekcji i postąpił w podobny sposób. A mógł pomyśleć: przecież moim obowiązkiem jest być w Rzymie, ważniejsze jest zaproszenie Papieża, niż solidarność z Prymasem, to nie moja wina, że odmówiono mu paszportu. On jednak zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jak ważna jest jedność, której inne imię brzmi solidarność. 
Kiedy spojrzymy na powojenną historię Polski, na kolejne daty „kryzysów” i „wydarzeń” (1956, 1968, 1970, 1976), to zobaczymy dojrzewanie tego, co zaowocowało w roku 1980. Solidarność przez duże „S” oznaczała zjednoczenie ludzi różnego pochodzenia, różnych formacji, różnych grup społecznych. Z tej „Solidarności” wywodzi się bardzo wiele osób, którzy do dziś są obecni w przestrzeni publicznej. Natomiast rzadko mówi się o jej duchowych ojcach – Prymasie Wyszyńskim i Janie Pawle II, ludziach niezwykle różnych, potencjalnych konkurentach w rządzeniu polskim Kościołem, a w rzeczywistości wiernych zarówno swej misji jak i przyjaźni, którą tak wspaniale streszcza wydarzenie  w dniu inauguracji pontyfikatu: Prymas całuje w rękę Papieża, a ten chwyta rękę starego kardynała i składa na niej swój pocałunek. Ten ich akt pokory jest w naszych oczach obrazem wielkości, za którą tęsknimy. 
 
Ogród o nazwie Polska
 
Wszędzie pełno zaniedbań i śmieci. Na drzewach owocowych brak wszelkich śladów owoców. Duże sadzawki rybne - pełne śmieci i błota. Cały parkan jest otoczony od zewnątrz latarniami; festony drutów, kabli przewodników zwisają zewsząd.
Są to obserwacje Prymasa Wyszyńskiego z pierwszego dnia pobytu w Stoczku Warmińskim, gdzie przewieziono go z Rywałdu. Poczynił je 13 października 1953 roku. Dwadzieścia pięć lat i jeden dzień później wszedł na konklawe, które wybrało Jana Pawła II. 
Dziś to miejsce jest z pietyzmem odrestaurowanym ogrodem barokowym, który otrzymał srebrny medal Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Pewnym symbolem staje się fakt, że Prymas spędził dużo czasu na porządkowaniu zastanego bałaganu, na co jego strażnicy patrzyli ze zdziwieniem. Kardynał notował, że prowizoryczne narzędzia, które ze współwięźniem składował w schowku, były używane także przez „opiekunów” i porzucane byle gdzie, także trzeba było ich szukać przed rozpoczęciem pracy. Złośliwość? Niechlujność? Brak elementarnej kultury? Może każda z tych rzeczy oddzielnie, a może wszystkie razem. On się tym nie przejmował. Robił swoje. I choć ostatecznie ogród odnowił ktoś po nim, to więzień, któremu odmówiono elementarnych praw położył pod tę przyszłą pracę solidne fundamenty.