Uczniowie w tej szkole nie mogą mieć telefonów komórkowych (młodsi) lub ich używać będąc na terenie placówki (starsi). Od szóstej klasy (12 lat) mają obowiązkową łacinę, jest też możliwość uczenia się starożytnej greki. Do szkoły „The Heights” w pobliżu Waszyngtonu uczęszczają sami chłopcy w wieku od 9-17 lat i są uczeni wyłącznie przez nauczycieli mężczyzn. Czesne wynosi 23 tys. USD rocznie. Mimo to na nowy rok szkolny 2014/2015 złożono już trzysta podań o przyjęcie – a miejsc jest 70.

Z Alvaro de  Vicente, dyrektorem amerykańskiej szkoły średniej, który niedawno gościł w Polsce, dzieląc się swoim doświadczeniem podczas zorganizowanej z okazji 10-lecia szkół Stowarzyszenia „Sternik” konferencji „Innowacje w edukacji”, rozmawia Paweł Zuchniewicz.

 

Jak to robicie, że – mimo niemałego czesnego – macie tak wielu kandydatów?

Ludzie nas sobie polecają. To główne źródło informacji. Bywają zabawne sytuacje – kiedyś dwie córki  pewnego pana poszły na zabawę z dwoma chłopakami. Jeden z nich był z naszej szkoły. Po powrocie powiedziały ojcu: „Tato, musisz zapisać naszego młodszego brata do Heights, bo chciałybyśmy, aby – gdy dorośnie – był taki jak ten gość”. Innym razem nasz absolwent poszedł do pracy u pewnego bankiera. Jego synowie uczęszczali w tym czasie do szkoły, do której on chodził w młodości. Po paru miesiącach współpracy z naszym absolwentem przepisał synów do nas, mówiąc, że woli, aby oni byli tacy jak ten chłopak niż tacy jak on, kiedy był młody. Sądzę, że na atrakcyjność „The Heights” składa się wiele czynników – staramy się po prostu przygotować ucznia do tego, by mógł dobrze funkcjonować najpierw na uczelni, którą wybierze, a potem w życiu.

Na przykład poprzez uczenie martwego języka, jakim jest łacina, albo starożytna greka? Przecież nikt się nimi dziś nie posługuje.

To prawda. Pamiętam jak sam chodziłem do szkoły średniej – jeszcze w Hiszpanii. Miałem tam nauczyciela, który gościł nauczyciela z Niemiec. Rozmawiali ze sobą po łacinie, bo innego wspólnego języka nie mieli. Podziwiałem ich, ale myślałem sobie – to jest wariactwo. Dziś uważam, że łacina jest najbardziej praktycznym językiem, jakiego uczą się nasi uczniowie. Po pierwsze dlatego, że lepiej nauczą się angielskiego. Ich słownictwo będzie znacznie bogatsze. Po drugie ten język uczy dyscypliny. Rozwija też myślenie analityczne i rozumowanie, co będzie w przyszłości bardzo użyteczne bez względu na to,  jaki zawód będzie wykonywał nasz absolwent. Myślę, że dzisiaj człowiek mówiąc o rzeczach „praktycznych” ma raczej na myśli to, co ma natychmiastowe zastosowanie. Natomiast zapomina się, że praktyczne jest także budowanie solidnych fundamentów pod to, co będziemy rozwijać w przyszłości.

Kultura „natychmiastowego zastosowania”, posiadania sprawnych narzędzi do rozwiązywania bieżących problemów jest dziś bardzo silnie zakorzeniona, szczególnie wśród młodzieży. Czy oni nie protestują przeciwko takiemu stylowi nauczania, jaki macie w „The Heights”?

Kilka lat temu postanowiliśmy w najstarszych klasach wprowadzić obowiązkowy kurs zatytułowany „Historia Myśli Zachodniej”. Wielu z naszych absolwentów szło na uniwersytety i wiedzieliśmy, że będą mieli tam zajęcia z filozofii, z historii cywilizacji. Na każdym z tych uniwersytetów przedmioty te są uczone pod określonym kątem, z pewnego punktu widzenia. Dlatego stwierdziliśmy, że byłoby czymś bardzo dobrym zetknąć ich wcześniej z historią myśli zachodniej. To coś takiego jak spojrzeć na swoje drzewo genealogiczne i zobaczyć, kim był mój prapradziadek, jaki był jego wkład w życie następnych pokoleń. Wszyscy uczniowie z tego poziomu podpisali petycję prosząc nas, aby nie było tych zajęć. Niektórzy przedstawiali naprawdę dobre powody, dla których nie chcieli wziąć tego kursu lecz inny, który będzie dla nich bardziej użyteczny. Przyjęliśmy tę petycję i odpowiedzieliśmy, że prosimy, aby zaufali naszej decyzji. Po półtora miesiącu od rozpoczęcia roku szkolnego ponad połowa uczniów określała ten kurs jako swój ulubiony. Na koniec roku uczniowie polecali ten właśnie kurs młodszym rocznikom.

Było to dla mnie bardzo odkrywcze doświadczenie. Na początku: pozornie mieliśmy do czynienia z odrzuceniem takiego „niepraktycznego” przedmiotu. Ale, gdy się z nim zetknęli, to się w nim zakochali.  Teraz od wielu naszych absolwentów słyszę, że ten kurs najlepiej przygotował ich do wyższej uczelni. Nie tylko ze względu na zawartość, ale także z powodu rozmów, które przy  tej okazji odbywali, rozumowania, które odkrywali, rozszerzenia ich horyzontów umysłowych i pogłębienia myśli.

Chce pan powiedzieć, że tzw. edukacja klasyczna (ang. „liberal education”) ma szansę w dzisiejszym stechnicyzowanym świecie?

Mój dawny wykładowca historii opowiadał mi o swoim studencie, który właśnie miał rozmowę kwalifikacyjną w dużej firmie konsultingowej w Nowym Jorku. Było jedno stanowisko do obsadzenia i czterdziestu chętnych kandydatów.  Wśród nich tylko on skończył historię, pozostali mieli wykształcenie w zakresie finansów. Wcześniej zwierzał się profesorowi, że nie ma zielonego pojęcia o rachunkowości. I to on dostał to stanowisko. Od swoich pracodawców usłyszał: nie martw się o to, my cię przeszkolimy. Ale potrzebujemy kogoś, kto potrafi formułować myśli na piśmie. Pamiętam jednego z naszych uczniów, którzy poszli na Princeton. Jakiś czas potem dowiedziałem się, że jego wykładowca uważa go za najlepszego studenta ponieważ potrafi prawidłowo pisać, wypowiadać się i – co najważniejsze – myśleć.

Dobrze, ale jeśli chcę np.  studiować medycynę, to przecież muszę dobrze poznać np. biologię i inne przedmioty, które są związane z przyszłym kierunkiem moich studiów. Jeśli zatem poświęcam czas na takie przedmioty jak historia myśli zachodniej, to czy będę miał wystarczająco dużo czasu, aby uczyć się tego, co jest ważne dla mojego przyszłego zawodu i dać sobie radę na uczelni?

Uczniowie, którzy mają głowę i talent do nauk empirycznych lub do matematyki mają te przedmioty w ramach programu edukacji klasycznej. I wychodzą z naszej szkoły bardzo dobrze przygotowani do studiów medycznych, inżynierskich lub biznesowych. Ale również ci uczniowie mają kursy w rodzaju historii myśli zachodniej, literatury, teologii, filozofii. Proponowany przez nas program jest bardzo zrównoważony. On nie ogranicza, nie zawęża.  Boję się edukacji wąsko wyspecjalizowanej na etapie szkoły średniej. To zbyt wczesny okres w rozwoju ucznia. Z pewnością na uniwersytecie, szczególnie przy końcu i po jego ukończeniu należy się specjalizować. Ale myślę, że na poziomie szkoły średniej jest to niedźwiedzia przysługa dla ucznia. W dzisiejszych czasach rynek pracy jest tak dynamiczny, że niektóre zawody znikają lub stają się mało atrakcyjne w momencie, gdy absolwent opuszcza uczelnię. Dlatego potrzeba przygotowania otwartego,  a nie zamykającego. W Stanach Zjednoczonych człowiek do czterdziestego roku życia kilkakrotnie zmienia zawód – podkreślam nie pracę, lecz zawód. Ktoś wąsko wyspecjalizowany jest w związku z tym mało konkurencyjny na rynku.

Określenie „liberal education” pochodzi od słowa „liberty” czyli wolność. Czy chodzi tu właśnie o taką wolność – wyboru zawodu, poruszania się na rynku pracy?

Tak, ale nie tylko. Chodzi przed wszystkim o wolność wewnętrzną. My jesteśmy bardzo wolni zewnętrznie. Młody człowiek ma w zasięgu ręki potężne narzędzia, które dają mu wielkie możliwości. Ale zarazem brak mu tej wolności, dzięki której potrafi dokonywać właściwych wyborów, szukać tego, co jest dobre, opowiadać się za tym, co jest prawdziwe. Edukacja klasyczna tworzy pewien kontekst dla młodego umysłu, który może zrozumieć, że jest coś większego niż jego wygoda, że w życiu jest na przykład potrzebna cierpliwość. Więc jeśli młody człowiek w wieku 14-15 lat będzie kuszony myślą, że być wolnym oznacza mieć samochód i jechać tam, gdzie się chce, to może łatwiej przekonać się, że tak naprawdę nie daje to wiele, że jest to coś ważnego, ale nie najważniejszego, że więcej wolności można zdobyć studiując historię i poznając przykłady bohaterskich zachowań.

Trudno wyobrazić sobie nastolatka, któremu bardziej odpowiadałaby książka historyczna niż szybka jazda samochodem …

Tak, lecz jeśli uczniowie w naszej szkole w ramach lekcji historii przygotowują uzbrojenie i umundurowanie legionów rzymskich, a potem odtwarzają bitwę pod Filippi, to sytuacja się zmienia. Oni czegoś realnie doświadczają i stają się bardziej otwarci na to, co wydarzyło się kiedyś. Łącząc edukację klasyczną ze specyficznymi potrzebami chłopców stwarzamy większe możliwości dotarcia do nich. Można wtedy lepiej odpowiadać na ich tęsknotę za prawidłowo pojętą męskością przez co rozumiem odpowiedzialność za siebie i za innych, kompetencję zawodową i ludzką. Lubimy mówić, że w naszej szkole uczą się „men fully alive” – czyli „mężczyźni pełni życia”, które objawia się na różnych obszarach. Oprócz wymiaru intelektualnego, o którym mówiliśmy niesłychanie ważny jest oczywiście sport (w Ameryce to naturalne), ale także sztuki graficzne i muzyka (piękno). Nasi chłopcy nagrali nawet płyty z chorałami gregoriańskimi.

Jakie są losy waszych absolwentów?

98 proc idzie na wyższe uczelnie. Około 1/3 na uniwersytety katolickie jak Notre Dame, 1/3 na stanowe, a 1/3 na uczelnie prywatne  typu Princeton, Yale, Harvard.

A w życiu prywatnym?

Tu trzeba by opisać konkretne przypadki, a jest ich teraz około tysiąca. Jeśli jednak mówić o jakiejś prawidłowości, to nasi uczniowie raczej wcześniej niż ich rówieśnicy rozpoczynają karierę zawodową i stabilizują swoje życie. W Stanach coraz silniej widać niechęć młodych ludzi do podejmowania wyborów na całe życie, jeszcze w wieku 30-35 lat nie mają rodzin, nie łączą ich trwałe więzi. Wielu naszych uczniów podejmuje te wybory wcześniej. Jakiś czas temu byłem na weselu jednego z nich. W Ameryce picie alkoholu jest dozwolone od 21 roku życia i on... nie mógł wypić szampana.

Paweł Zuchniewicz

Artykuł „wSieci” 10-16 marca 2014