Tydzień miedzy 31. marca a 4. kwietnia stał pod znakiem trzeciej rocznicy. Odejście Jana Pawła II do domu Ojca wspominano w całej Polsce. Także we Wrocławiu, gdzie zostałem zaproszony na wieczór autorski.

Po drodze wstąpiliśmy do Częstochowy, gdzie spędziliśmy z żoną pół dnia w sanktuarium jasnogórskim. W oczekiwaniu na odsłonięcie Obrazu i Mszę św. żona przycupnęła na ławeczce. Po chwili obok usiadły cztery osoby: dwie panie w sile wieku oraz dziewczyna i chłopak. Nie ulegało wątpliwości, że ławeczka jest przewidziana dla najwyżej czterech osób, więc wkrótce żona została zepchnięta przez zażywną jejmość. Rozległy się fanfary i bębny. Zasłona na Cudownym Obrazie zaczęła się unosić. Lud padł na kolana, ale nie w komplecie, bo akurat przed jejmością z ławeczki jakaś starsza pani stała. Co tam. Nasza sąsiadka chwyciła ją mocno za połę płaszcza i szarpnęła w dół. „Niżej, bo nie widać!” – wydała dyspozycję. Młoda para po prawej stronie przyglądała się.

 

W kaplicy i potem na wałach dużo młodzieży. Tradycyjnie odbywają się pielgrzymki przed maturą i egzaminami gimnazjalnymi. Bardziej oczywiście rzucają się w oczy ci, którzy przyjechali tu z musu niż ci, którzy rzeczywiście chcieli. Na to wszystko patrzy Jan Paweł II z pomnika wzniesionego na wałach.

 

Nazajutrz, 1 kwietnia, już we Wrocławiu, znalazłem się przed stuosobowym audytorium w Ośrodku Działań Kulturalnych „Piast”. Opowiadałem o Janie Pawle II, o tym jak potrafił być przyjacielem zwyczajnych ludzi i o tym, jak był w tej przyjaźni wierny. Po spotkaniu podeszła do mnie starsza pani. „Ja się urodziłam w tym sam roku, w tym samym miesiącu i w tym samym tygodniu, co Papież – powiedziała. – On został księdzem, ja poszłam walczyć za Ojczyznę”.  Pani Kazimiera tuż po wojnie działała w konspiracyjnej organizacji Wolność i Niezawisłość. Została ujęta przez UB. Była torturowana. Bito ją, głodzono, wbijano szpilki pod paznokcie i przypalano twarz papierosem. Dziś jest na rencie i promiennie się uśmiecha.

2 kwietnia poszliśmy do katedry wrocławskiej na Ostrowie Tumskim. Wspaniała, gotycka świątynia. W niej grób, a także pomnik kardynała Bolesława Kominka, głównego architekta słynnego listu biskupów polskich do niemieckich „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, serdecznego przyjaciela kardynała Karola Wojtyły. Przy ołtarzu wielkie zdjęcie Jana Pawła II.  

 

Za moimi plecami popiersie Prymasa Tysiąclecia, kardynała Stefana Wyszyńskiego. Przede mną marmurowa tablica ku czci Norwida z napisem:

W stulecie śmierci

późne wnuki

czasu burzy,

Ty się zmieniasz w ton - czekasz w trybunie

Aż się sumienie kształtem wymarmurzy,

Podniesie czoło - i fałsz, w proch aż runie.

Dokoła gęsto od ludzi. Bardzo dużo młodych. Po Mszy będą szli ulicami Wrocławia w Marszu dla Jezusa. Tymczasem mamy problem. Księża wychodzą z Komunią, ale tłok jest taki, że trudno się do nich przebić. Jest ich zresztą niewielu. Ostatecznie jednak szczęśliwie udaje się dotrzeć do wszystkich, choć panuje pewien – delikatnie mówiąc – nieporządek. Gdy opuszczamy katedrę ktoś komentuje niezadowolony: „Mogli ściągnąć więcej księży, przecież jest ich tu tylu”. Pewien pan przebija się do drzwi i mówi z sympatycznym usmiechem: "Bardzo przeprszam, ale śpieszę się do pracy".  Przed kościołem już formuje się pochód. Młodzi ludzie biorą na ramiona duży drewniany krzyż, podobny do tego, jaki zawsze jest obecny na Światowych Dniach Młodzieży.

W czwartek wyjeżdżamy z Wrocławia. Po drodze wstępujemy do sanktuarium św. Józefa w Kaliszu.

 

Św. Józef Kaliski w Obrazie Św. Rodziny

 

Kościół pełen, jakiś pan prowadzi modlitwę różańcową. Mówi co prawda święte słowa, ale (pewnie dlatego, by być dobrze słyszanym) wypowiada je takim tonem, jakby na wszystkich krzyczał. Trudno się skupić.  Pod przeciwległą w stosunku do cudownego obrazu Św. Rodziny ścianą znajduje się niepozorne wejście do podziemi. Schodzimy tam. Ogarnia nas cisza. Tu, w podziemiach, znajduje się kaplica upamiętniająca księży – ofiary hitlerowskiego terroru. W gablocie przy wejściu – pamiątki z obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie więziono polskich duchownych, przeprowadzano na nich zbrodnicze eksperymenty, mordowano ich. Wśród nich – szczotka i ręcznik kleryka Kazimierza Majdańskiego, późniejszego biskupa szczecińsko-kamieńskiego, podniesionego przez Jana Pawła II do godności arcybiskupa, założyciela i pierwszego dyrektora Instytutu Studiów nad Rodziną przy Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego.

 

Zmarł 29 kwietnia 2007 roku, w rocznicę wyzwolenia obozu w Dachau, a także w rocznicę dnia, gdy władze PRL wydały zgodę na powstanie Zakładu Teologii Praktycznej ATK (na tej bazie powstał później Instytut Studiów nad Rodziną). Ta podziemna kaplica w Kaliszu łączy się bardzo ściśle z tymi datami. Więźniowie Dachau w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku odprawiali nowennę do św. Józefa w intencji o uwolnienie. I zostali ocaleni. Wśród nich Kazimierz Majdański i ówczesny ksiądz, później biskup, zmarły także w 2007 roku - Ignacy Jeż.

 

Abp Kazimierz Majdański

 

 

Wyszliśmy z kaplicy na górę. Przed sanktuarium niezwykły pomnik Jana Pawła II przygarniającego dziecko.

 

Te wszystkie obrazy łączą się ze sobą, gdy w okolicy Konina wypadamy na jedną  z nielicznych w Polsce autostrad prowadzącą do Strykowa. To taki materialny kawałek Europy, która – dzięki Papieżowi – oddycha wreszcie dwoma płucami. Oddycha powietrzem, które bywa zanieczyszczone, ale w którym wciąż jest ożywczy tlen. Są tacy, którzy – szukając idealnie czystego powietrza chcą schronić się pod tlenowy namiot – zamknąć się w jakimś getcie, odciąć od rzeczywistości, pozostać wśród „swoich”. Są tacy, którzy oddychają zatrutym powietrzem – narzekania, niezadowolenia, przepychanek. Ale są i inni – jak pani Kazimiera, jak młodzi ludzie biorący krzyż pod katedrą wrocławską czy ten pan, który  przyszedł uczcić Jana Pawła, a potem biegł do swoich obowiązków zawodowych. Trzeba było zrobić tysiąc kilometrów, żeby to zobaczyć.

Jan Paweł II wspominał w czasie pielgrzymki w 1997 roku, że w okresie tysiąclecia polscy biskupi jeździli po całej Polsce i sie uczyli. On też jeździł po całym świecie i się uczył. A każdy z nas - na swoją miarę - robi mniejsze lub większe objazdy i na własną rękę przerabia prawdziwość przysłowia mówiącego, ze "podróże kształcą".