(Cotygodniowy felieton emitowany w Radiu Plus Warszawa 96, 5 we wtorki przed 20 tą)

Beatyfikacja pierwszego maja? W dzień, który nie tylko w Polsce kojarzony jest z pochodami lewicy, szczególnie takiej, która nie kryła swojej niechęci a przynajmniej dystansu wobec religii? W ciągu ostatnich dni spotkałem się z takimi właśnie opiniami.

 

Nie ukrywam, zaskoczyły mnie one. Przecież chodziło przede wszystkim o pierwszą niedzielę po Wielkanocy, czyli o Niedzielę Miłosierdzia Bożego - to oczywiste. Okazuje się, że niekoniecznie. Może być jasne dla kogoś, kto – jak to się mówi – w tym siedzi, ale trudno dziwić się, że jeszcze wiele osób nie wie o tym ważnym, lecz stosunkowo młodym jak na dwutysiącletnią historię Kościoła święcie. Moje pokolenie i pokolenie naszych rodziców lepiej pamięta powtarzającą się co rok przez prawie pół wieku sekwencję:  1 maja – dzień wolny – święto pracy – pochód. 
Z punktu widzenia ludzkiej logiki beatyfikacja Jana Pawła II mogłaby mieć miejsce w okolicy rocznicy jego śmierci. Dobrze pamiętamy, że zmarł drugiego kwietnia, w sobotę, więc dlaczego nie zrobić tej uroczystości w tym czasie, szczególnie, że w tym roku 2 kwietnia wypada akurat w sobotę. Spekulowano nawet, że to może być ta data, a kościelni eksperci wątpili twierdząc, że w Wielkim Poście beatyfikacji się nie robi.
Tak więc mamy różne kalendarze.
Według kalendarza kościelnego możemy powiedzieć, że Jan Paweł II zmarł w Święto Miłosierdzia (wieczór uznawany jest już za początek dnia następnego) i będzie beatyfikowany w Święto Miłosierdzia. Możemy dodać, że zmarł w dzień poświęcony Maryi (sobota) i zostanie ogłoszony błogosławionym w dzień Maryi  (maj to tradycyjnie miesiąc maryjny). Możemy też zauważyć, że papież, który był kiedyś robotnikiem zostanie wyniesiony na ołtarze we wspomnienie św. Józefa Robotnika.
Według kalendarza zwyczajnego uroczystość odbędzie się pierwszego maja, w święto pracy, sześć lat i kilkanaście dni po śmierci Jana Pawła II. Możemy też spostrzec, że jest to najszybsza beatyfikacja czasów nowożytnych, bowiem śmierć  papieża od wyniesienia go na ołtarze dzieli kilkanaście dni mniej niż ma to miejsce w wypadku Matki Teresy z Kalkuty.
Widać po tym, jak różne może być patrzenie na tę samą rzecz z perspektywy sacrum i profanum. A przecież jest to to samo wydarzenie, ta sama prawda, ten sam fakt. A jednak postrzegany  tak różnie jak różnie może być widziany Wielki Kanion Kolorado w zależności od pory dnia. Zmiana światła może zmienić cały obraz.
Niedawno ktoś powiedział mi, że dużo zastanawia się nad tym jak ta beatyfikacja wpłynie na nas. Mówił to bezpośrednio po rozmowie, jaką prowadziliśmy na temat ostatnich wydarzeń związanych z  badaniem przyczyn katastrofy smoleńskiej. W ubiegłym roku – zauważył mój rozmówca – miało miejsce to straszne wydarzenie, a niedługo po nim nastąpiła beatyfikacja księdza Jerzego. Najpierw we wspólnocie opłakiwaliśmy poległego prezydenta i nasze elity, potem we wspólnocie świętowaliśmy wyniesienie na ołtarze kapłana męczennika. Jedna prawda została oświetlona przez inną – dramat przez nadzieję. I była to nadzieja powszechna, bo przecież ofiara księdza Jerzego stała się zapowiedzią naprawdę odzyskanej wolności – przez wszystkich, nie tylko przez wierzących. Teraz blask z beatyfikacji padnie na naszą rzeczywistość – także tę związaną z poszukiwaniem prawdy o Smoleńsku. Co wydobędzie to światło? Bezpośrednio po śmierci księdza Jerzego, szczególnie podczas procesu toruńskiego z prawdy sobie kpiono w żywe oczy. Wydawało się, że nie ma ona szans. A jednak…
Bezpośrednio po śmierci Jana Pawła II zobaczyliśmy pokłady dobra w nas i to obudziło nadzieję. W ciagu tych sześciu lat runęła ona jak Tu 154 10 kwietnia. Ale z punktu widzenia sacrum nawet katastrofa może przeobrazić się w zwycięstwo. Nie w zwycięstwo tego czy innego ugrupowania, lecz w zwycięstwo prawdy. Uczył tego Papież z Polski, uczył ksiądz Jerzy. Pytanie, czy mają pojętnych uczniów.