Owszem, wierzyła w Boga. Wydawało się jej to naturalne. Od dziecka chodziła na lekcje religii i chociaż była już studentką, nadal regularnie bywała w kościele. Śmierć papieża, wiosną 2005 roku przyjęła bez wielkich emocji. Był chory, miał już swoje lata. To normalne, że jego życie dobiegło końca. Kilka miesięcy później zobaczyła śmierć ze znacznie mniejszej odległości. „Latem 2005 roku miał miejsce wypadek, w którym zginęła pewna bardzo ważna w moim życiu osoba” – pisze anonimowa hiszpańska studentka w liście do miesięcznika „Totus tuus”. 

To było jak gwałtowne uderzenie – nie tylko w jej uczucia, ale i w jej wiarę. Czy może istnieć Bóg, który dopuszcza coś tak strasznego? Jej odpowiedź brzmiała – nie. Straciła wiarę (a może tylko jej pozór, którym żyła przez całe dzieciństwo i młodość?).

Z każdym upływającym miesiącem czuła coraz większą samotność. Przyszła zima i niezwykle smutne Boże Narodzenie (to nie do uwierzenia, że jeszcze rok temu te święta były takie radosne). Zbliżał się Wielki Post 2006 roku.

 – Miałabyś ochotę zobaczyć fajny film? – zapytał ją pewien kolega, kleryk w seminarium. – O Papieżu – dodał – Karol, człowiek, który został papieżem.

Właściwie to na nic nie miała ochoty. I może dlatego się zgodziła. Każda okazja była dobra, żeby coś zrobić z czasem.

Te dwie godziny minęły jak jedna chwila. Nie zdawała sobie sprawy, przez co przeszedł człowiek, którego niespełna rok wcześniej żegnał cały świat. Owszem, robiło to na niej pewne wrażenie, ale jednak ten papież był wtedy jakiś odległy. Mieszkał daleko, był taki stary, taki chory – należał jakby do innego świata. A teraz w filmie zobaczyła swojego rówieśnika, który u progu dorosłego życia znajduje się w oku wojennego cyklonu, widzi dookoła siebie śmierć i zniszczenie. Spotkało go tyle ciosów: śmierć ojca, rozstrzelanie przyjaciela – a jednak nie załamał się.

Kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, ona poczuła, że wraca do niej wiara w Jezusa. „Jak mogłam być taka ślepa?” – pytała sama siebie. Zrozumiała, co czuł niewidomy żebrak Bartymeusz, który prosił Jezusa o wzrok i go otrzymał. Ona nawet nie prosiła, a też otrzymała – za pośrednictwem filmu o papieżu. Dzięki ludzkiemu zmysłowi wzroku odzyskała zmysł wiary.

Zaczęła patrzeć na życie inaczej, co nie znaczy, że wszystko nagle się ułożyło. Wewnętrzny kryzys, przez który przechodziła w ostatnich miesiącach rzutował także na jej wyniki na studiach. Musiała wziąć się ostro do roboty, żeby nie stracić roku. Nie wszystko udało się nadrobić. Nieuchronnie zbliżał się termin oddania pracy koniecznej do zaliczenia roku. Tego dnia szła na uniwersytet z duszą na ramieniu. Zamiast gotowej pracy niosła na egzamin zaledwie kilka pomysłów w głowie. Wtedy uświadomiła sobie, że przecież ma dobrego przyjaciela, który też był kiedyś studentem i uniwersyteckim profesorem. Poprosiła papieża, żeby – tak jak przywrócił jej wiarę – wydobył ją z tych kłopotów.

Informację o tym, że w ostatniej chwili zmieniono termin zaliczenia pracy, można uznać za szczęśliwy zbieg okoliczności. Ona jednak wie, że to była jego interwencja. Szczególnie, że jej grupa przygotowała tę pracę w ciągu następnych trzech dni, choć normalnie potrzeba było na to całego miesiąca.

Trzy cnoty

Kościół prowadząc dochodzenie w sprawie świętości kandydata na ołtarze bada tak zwaną heroiczność jego cnót. Katechizm Kościoła Katolickiego dzieli cnoty na odnoszące się bezpośrednio do Boga (cnoty teologalne) oraz cnoty ludzkie grupujące się wokół czterech cnót kardynalnych: roztropności, sprawiedliwości, męstwa i umiarkowania. Owe cnoty teologalne to wiara, nadzieja i miłość.

W postępowaniu beatyfikacyjnym Jana Pawła II również bada się czy praktykował on te cnoty w sposób heroiczny, czyli wymagający bohaterstwa. Proces wykaże, czy słuszna jest intuicja wiernych, którzy nie tylko uważają Papieża z Polski za herosa wiary, ale także potwierdzają, iż dzięki niemu sami umocnili swoją wiarę, bądź nawet – jak ta hiszpańska studentka – ją odzyskali. Takich relacji jest więcej. Mało tego, są nawet ludzie, którzy o wierze nie mieli zielonego pojęcia, a pod wpływem przeżyć związanych ze śmiercią papieża odkryli nagle Boga.

Księga kondolencyjna i księga życia

„Gdyby nie odejście Jana Pawła II, to nigdy nie znalazłabym się w naszej katedrze – wspomina Amerykanka Joan Lorraine. – Poszłam tam tylko po to, aby wpisać się do Księgi Kondolencyjnej”.

Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że Joan Lorraine tego dnia znalazła się w kościele po raz pierwszy w życiu. „W jakimkolwiek kościele – precyzuje – ponieważ nie byłam katoliczką, ani w ogóle nikim”. Dlaczego przyszła? W ostatnich dniach wiele mówiło się o tym Polaku, który umarł w Watykanie i Joan była przekonana, że to ktoś naprawdę wybitny. Uważała za swój obowiązek wpisać się do wystawionej w kościele katedralnym księgi.

Katedra zainteresowała ją . „Skoro już tu jestem, to może ją zwiedzę” – pomyślała. W tym momencie wydarzyło się coś dziwnego. „Poczułam ogarniającą mnie Obecność, w której zostałam zanurzona, jak w głębokiej wodzie. Natychmiast zaczęłam płakać. Chciałam upaść na twarz przed głównym ołtarzem i tu spędzić resztę swojego życia.”

Nie była w stanie tego zrozumieć. Wiedziała, że w jej życiu następuje całkowita zmiana. „Teraz wiem, że to była Obecność Chrystusa w Eucharystii i Obecność Ducha Świętego w świątyni – wyznaje. – Miałam wrażenie, że wracam do domu po 55 latach życia na tej ziemi bez Chrystusa.”  

Postanowiła szybko nadrobić zaległości. Zapisała się na katechezę dla dorosłych, chodziła na Mszę, choć te obrzędy wydawały się jej co najmniej zagadkowe. A więc zaczęła się uczyć. „Trzeba przyswoić dużo materiału, żeby móc w niej uczestniczyć bez książek” – mówi. Przyznaje, że wspina się „po stromym zboczu”, ale każdy nowy krok otwiera przed nią zupełnie nowe perspektywy – może tak samo czuł się papież na wspinaczce w górach? Ona idzie jego śladem – także, gdy bierze do ręki różaniec. „To cudowna modlitwa” – mówi.

Gdyby kilka miesięcy, ba, kilka dni przed drugim kwietnia 2005 roku, ktoś powiedział jej, że wejdzie do kościoła, aby złożyć wpis do księgi kondolencyjnej, a wyjdzie przekonana o istnieniu Boga, to z pewnościa spojrzałaby na kogoś takiego z głębokim politowaniem. Teraz z pewnym politowaniem patrzy na siebie: „Codziennie na nowo zadziwia mnie to, że znalazłam coś, czego wcale nie szukałam, ale myślę, że to Bóg mnie szukał i, że jeśli ziarno pszenicy obumrze, to przyniesie plon – to właśnie Jan Paweł II uczynił dla mnie.”

Aż do tamtych kwietniowych dni 2005 roku szanowała Papieża za wiele rzeczy – w jej oczach był politykiem, światowym przywódcą, wielkim bojownikiem o pokój. To, że był głową Kościoła miało dla niej uboczne znaczenie. „Jestem pewna, że teraz, wobec takich historii jak moja, on się uśmiecha. Teraz jest moim bohaterem. A Bóg jest moim Zbawieniem.”

Ufam, że Chrystus da mi łaskę

U progu pontyfikatu świat patrzył na Jana Pawła II jak na nową supergwiazdę. W Ameryce zachwycano się papieżem sportsmenem i aktorem, papieżem zza żelaznej kurtyny, wybitnym filozofem i charyzmatycznym przewodnikiem tłumów. Mało kto widział w nim wtedy człowieka wiary, nadziei i miłości. W tym czasie, dwadzieścia pięć lat przed swoją śmiercią (1980) Jan Paweł II napisał w testamencie:  

Pragnę raz jeszcze całkowicie zdać się na Wolę Pana. On Sam zdecyduje, kiedy i jak mam zakończyć moje ziemskie życie i pasterzowanie. W życiu i śmierci Totus Tuus przez Niepokalaną. Przyjmując już teraz tę śmierć, ufam, że Chrystus da mi łaskę owego ostatniego Przejścia, czyli Paschy. Ufam też, że uczyni ją pożyteczną dla tej największej sprawy, której staram się służyć: dla zbawienia ludzi, dla ocalenia rodziny ludzkiej, a w niej wszystkich narodów i ludów (wśród nich serce w szczególny sposób się zwraca do mojej ziemskiej Ojczyzny), dla osób, które szczególnie mi powierzył – dla sprawy Kościoła, dla chwały Boga Samego.

To jego pragnienie spełniło się ćwierć wieku później.