Wykład wygłoszony podczas konferencji podsumowującej grę edukacyjną „Dziedzictwo kulturowe Jana Pawła” Ośrodek Rozwoju Edukacji 16.12.2020
Rok temu o tej porze myślałem o nadchodzącym roku 2020 i o ważnych wydarzeniach, które nas czekają. Te wydarzenia były pewne i przewidywalne. Wiadomo było, że zbliża się rok dwóch ważnych historycznie rocznic – stulecia Bitwy Warszawskiej i urodzin Jana Pawła II, że w tym roku nastąpi oczekiwana od dawna beatyfikacja Prymasa Tysiąclecia, kardynała Stefana Wyszyńskiego – jednym słowem trzy powody do radości, świętowania, przypomnienia wielkich kart z historii Polski i Kościoła.
Dwanaście miesięcy później sytuacja wygląda radykalnie inaczej. Pandemia odsunęła w czasie beatyfikację Prymasa, masowe protesty po werdykcie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji zaszokowały tych, którzy uważali, że Polska jest wyspą wiary w zlaicyzowanej Europie, a skandale seksualne, szczególnie ten związany z amerykańskim hierarchą Theodorem McCarrickiem, rzuciły cień na Kościół i na samą osobę św. Jana Pawła II.
To wydarzyło się w ciągu zaledwie roku. Gdybyśmy przedłużyli tę perspektywę do lat piętnastu to skala przewrotu jest jeszcze bardziej szokująca. Oto rok 2005, gdy Jan Paweł II zakończył swoją pielgrzymkę po ziemi. Na jego pogrzeb udają się miliony ludzi z całego świata, przywódcy państw i głowy koronowane, a uroczystość kończy się spontanicznym „Santo subito” – natychmiast święty! Wówczas ludzie się zatrzymali – bez względu na przynależność wyznaniową czy też jej brak. Zatrzymali się w zdumieniu nad pokorną wielkością człowieka, który stał się im bliski. Mądry papież Benedykt XVI nie wydał decyzji o kanonizacji, choć miał takie prawo i osobiście był przekonany o świętości swojego poprzednika. Jednak natychmiast (subito) rozpoczął jego proces beatyfikacyjny i kanonizacyjny, za co dzisiaj jesteśmy wdzięczni, bo życie papieża z Polski zostało rzeczywiście dokładnie prześwietlone. Sześć lat później (2011) w Rzymie znowu zgromadziły się miliony ludzi, aby świętować wyniesienie na ołtarze Jana Pawła II. A po kolejnych trzech latach następny papież – Franciszek – ogłosił, że jest on święty. Z punktu widzenia Kościoła akt kanonizacji ma wielką doniosłość, jest to porównywalne do ogłoszenia prawdy wiary (dogmat) czyli oznacza całkowitą pewność.
Dziś moglibyśmy zapytać: Czy to była wielka pomyłka? Czy to znaczy, że w błąd zostali wprowadzeni ci wszyscy ludzie – zwyczajni wierni, elity rządzące świata, Kongregacja ds. Kanonizacyjnych i sami papieże? Gdybyśmy poszli tym tokiem myślenia, to widoczna od lat erozja zaufania jako pewnej zdolności człowieka do budowania relacji zamieniłaby się w kompletny upadek jakiegokolwiek punktu odniesienia. Filary, na których opiera się społeczność runęłyby grzebiąc ze szczętem wartości, bez których nie da się budować relacji społecznych.
Gdy upada wewnętrzna spójność pojedynczych ludzi otwiera się pole krociowych zysków dla handlarzy pozornym szczęściem. Pustka ogarniająca konkretnego człowieka domaga się wypełnienia i wówczas pojawiają się propozycje innych ”rajów”: narkotyki, pornografia, wszelkie formy używania innych (zazwyczaj słabszych) ludzi. A co dzieje się, gdy upada spójność całych społeczeństw? Lub tej społeczności, którą jest Kościół?
Jan Paweł II widział wyraźnie wyzwania, które pojawiły się i powoli narastały na długo przed tym, zanim został papieżem. Dlatego, przyjmując decyzję kardynałów 16 października 1978 roku powiedział: „W posłuszeństwie wiary wobec Chrystusa, mojego Pana, zawierzając Matce Chrystusa i Kościoła, świadom wielkich trudności, przyjmuję”.
W ten sposób stał się przywódcą największej i to globalnej społeczności, która nazywa się Kościołem rzymskokatolickim. Zazwyczaj patrzyliśmy na niego właśnie od tej strony – jako duchownego, kapłana, który został biskupem Rzymu i objął stery duchowej organizacji z duchowymi celami.
Jest to oczywiście prawda, a dobitnie świadczą o niej przesiąknięte wiarą słowa Karola Wojtyły w owo poniedziałkowe popołudnie 1978 roku. Lecz dziś świat sądząc Wojtyłę nie patrzy już na niego jak na duchowego tytana, lecz jak na lidera organizacji i zarzuca mu, że się nie sprawdził. Spójrzmy zatem i my najpierw na niego jak na lidera, przyjrzyjmy się jego stylowi zarządzania i wyborom, które musiał podejmować.
Pięć poziomów przywództwa
Istnieje wiele teorii przywództwa, wiele szkół kształcenia szefów. Jedną z nich jest „Pięć poziomów przywództwa” opisanych przez Johna Maxwella w książce pod tym samym tytułem.
Maxwell wskazuje, że droga przywódcy to droga nieustannego rozwoju, wspinania się nie tyle po drabinie awansu zawodowego, co rozwijania w sobie zdolności lidera, a zatem kogoś za kim ludzie pójdą nie dlatego, że muszą, lecz dlatego, że chcą. W związku z tym samo stanowisko to pierwszy – najniższy – poziom, ponieważ przewodzi się ludźmi tylko na podstawie uprawnień i nominacji. Wyzwaniem jest już wspiąć się na drugi poziom czyli przyzwolenie. Chodzi mianowicie o pracę nad osobistymi relacjami z podwładnymi (czy powierzonymi swojej trosce ludźmi), co sprawia, że ludzie idą za tobą z własnej woli. Trzeci poziom to skuteczność. Wówczas ludzie idą za tobą bo robisz coś dla organizacji, w której są, bo twoje działania przynoszą konkretne rezultaty, w których oni też chcieliby uczestniczyć. Mało który z przywódców wspina się na czwarty poziom. To rozwój podwładnych, gdzie przywódcy chodzi o to, by uczyć innych jak przewodzić ludziom.
Dlaczego mało który przywódca osiąga czwarty poziom? Przeważnie dlatego, że boi się o swoje stanowisko, obawia się, że ktoś może okazać się lepszy od niego i „wysadzi” go z siodła. Więc konsekwentnie nie dopuszcza do rozkwitu najbardziej utalentowanych i chętnych osób. Jednak ten, który postępuje odwrotnie, dba o rozwój innych liderów może liczyć na to, że pójdą za nim, ponieważ robi coś dla nich. Wreszcie piąty – najwyższy – poziom. To autorytet oparty na osobistej reputacji. Ludzie idą za tobą, bo cenią to kim jesteś, co sobą reprezentujesz.
Już samo zestawienie tych poziomów pokazuje każdemu, kto zetknął się z Janem Pawłem II, że był on przywódcą najwyższego, piątego poziomu. Dowodem na to są nie tylko miliony ludzi obecnych na jego pogrzebie, beatyfikacji i kanonizacji, ale historia jego życia prześwietlona w czasie sześcioletniego procesu przez Kongregację ds. Świętych. Było to zrobione do tego stopnia dokładnie, że nie skoncentrowano się jedynie (jak to zazwyczaj ma miejsce i czego wymaga się w procesach beatyfikacyjnych) na ostatnich 15 latach życia kandydata na ołtarze, lecz przeprowadzono jeszcze tzw. proces rogatoryjny obejmujący okres jego życia w Polsce, a szczególnie jego posługę biskupią w Krakowie.
Prześledźmy jednak nieco bardziej szczegółowo jego przywództwo w kategoriach zaproponowanych przez Johna Maxwella.
Od razu lider
Jan Paweł II został wybrany 16 października 1978 roku, zaś uroczysta inauguracja jego pontyfikatu (czyli oficjalne objęcie urzędu) miała miejsce 22 października. Spójrzmy na trzy decyzje, które podjął korzystając z tego, że – mówiąc językiem świeckim – otrzymał to stanowisko.
Jedna z nich wzbudziła w samym Watykanie zdumienie graniczące z niedowierzaniem. Wielowiekowa tradycja nakazywała bowiem, że papież do momentu inauguracji niejako był „ukryty”, to znaczy nie zwracał się publicznie do wiernych i już na pewno nie opuszczał murów Stolicy Apostolskiej. Tymczasem Jan Paweł II – jak wielu starszych pamięta – zabrał publicznie głos dwie godziny po wyborze, gdy ukazał się w loggi Bazyliki św. Piotra wzbudzając zresztą entuzjazm wiernych. Druga decyzja zaszokowała jeszcze bardziej jego nowych współpracowników. Tuż przed konklawe doznał wylewu jego serdeczny przyjaciel, biskup (później kardynał), Andrzej Deskur. Został hospitalizowany w Poliklinice Gemelli. Karol Wojtyła odwiedził go przed konklawe ( przez to o mało nie spóźnił się na „zamknięcie drzwi”), ale i po wyborze postanowił do niego pojechać. Mimo oporów swego nowego otoczenia dopiął celu i udał się do chorego przyjaciela.
Wreszcie trzecia decyzja, którą udało mu się zrealizować dopiero po 22 latach. Otóż nowy papież zapragnął, aby inauguracja jego pontyfikatu odbyła się nie na Placu św. Piotra lecz … w Bazylice Narodzenia w Betlejem. Dla niego było to logiczne. Odczytywał bowiem swoją nową misję jako wprowadzenie świata i Kościoła w trzecie tysiąclecie po Narodzeniu Chrystusa. Ze względów dyplomacji i bezpieczeństwa tej decyzji nie udało się zrealizować w roku 1978 (w roku 2000 Jan Paweł II mówił o tym podczas wizyty w Betlejem), niemniej te trzy przykłady pokazują wyraźnie jaki model przywództwa wybrał nowy papież. Był to model oparty z pewnością na poziomie drugim i czwartym, a konsekwentna jego realizacja sprawiła, że okazał się on również modelem skutecznym (nawet przeciwnicy Kościoła nie mogą nie uznać ogromnych zasług papieża z Polski w zjednoczeniu Europy, upadku komunizmu, otwarcia młodzieży na szlachetne wartości, ekumenii czy pracy na rzecz pokoju). A poziom piąty? Ludzie cenią cię za to, co sobą reprezentujesz – jeśli tak nie było, to dlaczego najważniejsze stacje telewizyjne świata na długo przed śmiercią papieża zabiegały o miejsca w pobliżu Watykanu, a najlepszy serwis informacyjny na zachodzie dostarczała w okresie jego odchodzenia mało sprzyjająca Kościołowi stacja CNN?
Ktoś jednak mógłby powiedzieć – było tak, ponieważ go nie znali do końca, teraz okazało się coś, co zmienia ten stan rzeczy, a nawet uprawnia do mówienia o dekanonizacji.
Czy rzeczywiście? Czy mamy podstawy do tego, aby uznać Jana Pawła II może nie za człowieka o podwójnym obliczu, jak chcieliby tego jego otwarci wrogowie, ale przynajmniej za oszukanego (czytaj niesprawnego na swoim stanowisku) człowieka, który z powodu wieku, choroby i uporu spowodował pośrednio wielkie szkody w Kościele?
Cena przywództwa
Model Maxwella nie jest jedynym modelem przywództwa, ale nawet w jego ramach można wyobrazić sobie szefa instytucji, który nie opuszcza pierwszego poziomu. Nie tylko dlatego, że nie umie, ale często dlatego, że nie chce. Zdaje sobie bowiem sprawę z ryzyka, które podejmuje, gdy zacznie coś zmieniać w swoim sposobie zarządzania. Wejście na poziom relacji zakłada bowiem zaufanie. Oczywiście, przynosi to wymierny efekt. Człowiek, któremu się ufa a nie rozkazuje jest bardziej kreatywny, czuje się odpowiedzialny za powierzony sobie obszar, wyzwalają się w nim siły, które ścisła kontrola i podawczy system wydawania dyspozycji bardzo ogranicza.
Z drugiej strony istnieje niebezpieczeństwo, że to zaufanie zostanie wykorzystane, nadużyte, że ktoś bezwzględnie dbający tylko o swoje własne interesy posłuży się ufnością przełożonego, by zrealizować swoje ciemne zamiary.
Czy Jan Paweł II brał pod uwagę taki scenariusz?
Wydaje się, że był świadom niebezpieczeństwa i to całkiem realnego. W książce „Dlatego święty” ks. Sławomira Odera (postulatora procesu kanonizacyjnego Jana Pawła II) i Saverio Gaety przytoczony jest opis nominacji biskupich, za które ponosi odpowiedzialność Następca św. Piotra. Wiadomo, że kandydatury są papieżowi proponowane, opinie załączone sugerują kogoś. Już po nominacji do Ojca Świętego dociera głos, który stawia jej zasadność pod znakiem zapytania. Jan Paweł II w tym momencie stwierdza, że mógł być ktoś, kto go oszukał. Odwrotu jednak nie ma. Pokój papieżowi daje świadomość, że „Kościołem rządzi Duch Święty”. Oznacza to wiarę, iż Bóg nawet złymi rzeczami może posłużyć się dla realizacji swoich planów.
Będzie to dla nas łatwiejsze do zrozumienia, gdy spojrzymy na organizację, której przewodzi papież we wczesnej fazie jej rozwoju. Jest założyciel – lider, są współpracownicy (czyli apostołowie), są entuzjaści (tłumy chodzące za Jezusem). Lecz jest też jeden bardzo bliski współpracownik, podobnie jak inni obdarzony władzą czynienia cudów, nazwany przez Jezusa przyjacielem – i to w jakim momencie – gdy jasne staje się, że to właśnie on zdradził. Do Judasza Jezus zwraca się bowiem: „Przyjacielu, pocałunkiem zdradzasz syna człowieczego?”.
Charakterystyczne, że wśród Dwunastu jest dwóch na skrajnych pozycjach: jeden, który zdradził i drugi, który pod krzyżem wytrwał do końca (św. Jan). Reszta uciekła, Piotr się nawet zaparł swojego Mistrza. Przez wieki ten suwak wierności papieży przesuwa się – szczęśliwie często w stronę Jana, ale też czasem w stronę Judasza. A gdybyśmy mieli zmierzyć nim Jana Pawła II?
Papież sam wyznaje, że rządzenie w posłudze pasterskiej nie należało do jego mocnych stron. Na pewno nie był managerem Kościoła. Właściwie w tej roli nigdy nie wystąpił, bo od pierwszego dnia stał się od razu liderem. Ufał ludziom, choć nie był – jak widzieliśmy na powyższym przykładzie – bezkrytyczny. Zyskiwał przez to bardzo wiele. Osoby, z którymi miał kontakt rozwijały się, wykorzystywały cenny dar wolności, by służyć innym i wzrastać osobiście. Dowodem na to jest fakt, że nie brakuje obecnie procesów beatyfikacyjnych (rozpoczętych a czasem i zakończonych) ludzi, którzy byli w jakiś sposób związani z Karolem Wojtyłą i Janem Pawłem II i którym on powierzał różne zadania – zarówno w Krakowie jak i w Rzymie. W Krakowie to Jerzy Ciesielski i Hanna Chrzanowska (dziś już błogosławiona), w Rzymie – św. Matka Teresa z Kalkuty i Jerome Lejeune, francuski genetyk i bliski współpracownik papieża z Polski.
Jest też wielu innych, którzy zaufanie Jana Pawła II wykorzystali bardzo dobrze. Wystarczy wymienić kard. Josepha Ratzingera, papieża seniora Benedykta XVI.
Niestety byli też inni. Wśród nich na czoło wysuwa się ks. Marcial Maciel, założyciel Legionistów Chrystusa oraz kard. Theodore McCarrick. Ani jeden, ani drugi nie mieli problemu z okłamaniem w żywe oczy papieża. O tym jaki „talent” miał McCarrick świadczy historia Jamesa Greina, na podstawie którego zeznań pozbawiono kardynała zarówno piastowanej funkcji, jak i usunięto do stanu świeckiego.
McCarrick był bardzo bliskim przyjacielem rodziny Jamesa Greina. Został on wprowadzony do niej przez wujka Jamesa, Warnera Edelmanna (brata matki Jamesa), z którym McCarrick chodził do szkoły średniej, a później do college’u. McCarrick i Warner przyjaźnili się. Dziadek Jamesa Greina (z pochodzenia Szwajcar, z Sankt Gallen (!)), przyjął McCarricka do rodziny; niejako go zaadoptował – traktował jak własnego syna, jako że McCarrick wcześnie stracił swojego ojca. Dziadek Jamesa Greina był majętnym człowiekiem – zaproponował McCarrickowi, że sfinansuje jego edukację; kupił mu pierwszy samochód. McCarrick wyjeżdżał z rodziną Jamesa Greina na wakacje.
Rodzina Jamesa Greina była bardzo katolicka. Sam James ma sześcioro rodzeństwa, które było posyłane do katolickich szkół. McCarrick, po tym jak został księdzem, był traktowany w tej rodzinie z dużą estymą; odnosili się do niego niemal jak do osoby świętej. Cieszyli się, że „mają księdza w rodzinie”.
James Grein urodził się na 3 dni przed święceniami kapłańskimi McCarricka i James był pierwszym ochrzczonym przez niego dzieckiem. Później McCarrick uczestniczył we wszystkich uroczystościach rodzinnych, chrzcił wszystkie dzieci. Ojciec Jamesa, o którym James mówi, że był świętym człowiekiem, powiedział Jamesowi, że McCarricka należy szanować i mu ufać. James i jego rodzeństwo mówili do McCarricka „wujek Teddy”.
Wykorzystywanie trwało 18 lat – zaczęło się, gdy James miał 11 lat. McCarrick całkowicie uzależnił Jamesa od siebie, całkowicie go kontrolował, zrobił mu pranie mózgu. James miał spowiadać się tylko u niego, mówić mu o wszystkim, o swoich najskrytszych myślach. McCarrick mówił wręcz Jamesowi, że jest jego drogą do Chrystusa.
W wieku 13 lat James zaczął pić alkohol i wyszedł z tego uzależnienia dopiero w wieku 33 lat, po próbie samobójczej, z której cudem został odratowany. Pił, żeby uwolnić się od dręczących myśli. W wyniku wykorzystywania zmienił się: zamknął się w sobie, jak mówi – przestał być radosnym dzieckiem, odwrócił się od Boga.
Molestowanie skończyło się, gdy James miał 29 lat i stał się „za stary” dla McCarricka. Gdy James Grein poszedł na odwyk, zaczął powoli zdawać sobie sprawę ze swojej sytuacji. McCarrick straszył go, że jeśli komukolwiek powie o tym, co się działo, zostanie zniszczony, pożałuje.
W 2012 r. po pogrzebie matki Jamesa Greina McCarrick powiedział Jamesowi: Nie wiesz, kim jestem? Jestem najpotężniejszym człowiekiem w USA. Nikt nie może mnie ruszyć. Jeśli cokolwiek powiesz, pójdziesz na dno.
McCarrick był osobą dwulicową, z wybujałym ego. Lubił skupiać na sobie całą uwagę. Miał (ma) liberalne poglądy. Za cel postawił sobie dojście do najwyższych szczebli w Kościele Katolickim. Był nastawiony na nawiązywanie relacji – znał bardzo wiele osób ze świata polityki i biznesu. Nieustannie był w podróży.
Tak jak Judasz nie od razu stał się zdrajcą, lecz powoli zmierzał do tego pogrążając się w złu (czytamy w ewangelii, że podkradał pieniądze przeznaczone dla ubogich), tak i obaj ci kapłani pogrążali się coraz bardziej w złu. I doskonalili się w oszustwie. Wojtyła – w zetknięciu z nimi – nie okazał się nieomylny. Zaufał ich słowu, szczególnie, że nie miał w ręku twardych dowodów. Miał wybór. Dokonał go na rzecz zaufania, lecz nie na rzecz naiwności. Dziś są tacy, którzy chcą go za to umieścić między łotrami.
To również nie dziwi, gdy weźmiemy pod uwagę początki Kościoła, który rodził się w agonii jego Założyciela umieszczonego pomiędzy dwoma złoczyńcami. Pierwszorzędnym celem Karola Wojtyły przez całe jego świadome życie było jak najbardziej upodobnić się do Mistrza – tym właśnie jest świętość. Możemy powiedzieć, że w roku stulecia jego urodzin i 15 lat po jego śmierci (powrocie do domu Ojca) to marzenie spełniło się w zaskakujący i bulwersujący sposób.