Rozdział IV: Poślij mnie – Manila 1995
Zapada wieczór. Z okien samolotu widać morze świateł okalających ogromną zatokę. Już za chwilę Boeing 747 dotknie kołami płyty międzynarodowego lotniska w stolicy Filipin, Manili.
Od chwili, kiedy opuściłem Warszawę mijało trzydzieści godzin. Od startu w Amsterdamie – siedemnaście. Plus siedem godzin różnicy między Europą a Filipinami. Inny czas, inny klimat, inny świat.
Był styczeń 1995 roku. Z zaśnieżonej Warszawy leciałem do kraju, gdzie temperatura wahała się między 25 a 30 stopni Celsjusza, w którym popołudnie wypada wtedy, gdy w Polsce dopiero zaczyna się dzień, w którym wybuchają wulkany i toczą się walki z islamską partyzantką. Ten kraj – zamieszkany przez przeszło siedemdziesiąt milionów ludzi Papież Jan Paweł II wybrał na miejsce Dziesiątego Światowego Dnia Młodzieży.
Wyprawa zapowiadała się ciekawie. Egzotyka, palmy, Pacyfik. Żyć nie umierać, chciałoby się powiedzieć. I miała to być rzeczywiście fascynująca podróż. Jednak egzotyka, palmy i Pacyfik były tylko tłem tej przygody. Jej głównymi bohaterami stali się Papież i Filipińczycy.
Jesteś naszym gościem
W samolocie przeczytałem, że nazwa Manila pochodzi od słowa „nyland”, co w miejscowym języku tagalog oznacza „lilię”. Setki takich lilii pokrywały kiedyś przepływającą przez stolicę Filipin rzekę Pasig. Lilia – rozmarzyłem się – czyż to nie potwierdza wyobrażeń o raju na ziemi, który czeka przybyszów docierających na Filipiny? Wieczorem, po przylocie nie widziałem wiele – przejazd taksówką z lotniska do hotelu zajął kilkanaście minut. Ale nazajutrz, zaopatrzony w mapę, wyruszyłem na „podbój” stolicy Filipin. Im dłużej chodziłem po ulicach zwanych tutaj bulwarami i alejami tym bardziej przekonywałem się, że nie przyjechałem do raju. Owszem, i w Warszawie widuje się żebraków, ale widok codziennego życia wielu mieszkańców „miasta lilii” może naprawdę zaszokować, szczególnie kogoś, kto po raz pierwszy trafił do Azji. Brudne, obdarte dzieci bawiące się przy spływających ciemnym szlamem rynsztokach, do tego nieprawdopodobny hałas, spaliny wydzielane przez dziwaczne pojazdy zwane jeepneyami (skrzyżowanie amerykańskiego jeepa z półciężarówką) a do tego upał. Po godzinie marszu miałem już zupełnie inne wyobrażenie egzotyki Filipin. Coraz bardziej zmęczony szedłem Taft Avenue w kierunku Uniwersytetu Św. Tomasza. Tam wieczorem miała się odbyć fiesta inaugurująca Międzynarodowe Forum Młodych, które poprzedzało główne obchody Światowego Dnia Młodzieży. Powoli zaczynałem tracić nadzieję, że uda mi się dotrzeć do celu wędrówki. Manila okazała się niezwykle rozległym miastem (liczy około 12 milionów mieszkańców). To, co na mapie wydawało się niewielkim dystansem, w praktyce okazało się wielokilometrową odległością.
– Muszę dostać się na UST (University of Santo Tomas) – zagadnąłem młodego, Filipińczyka, około lat trzydziestu. – Czy to jeszcze daleko?
– Chcesz iść na piechotę? – zapytał tamten.
Skinąłem głową.
– Nie powinieneś. Quiapo o tej porze robi się niebezpieczne – ostrzegł mnie.
(Quiapo to dzielnica, na terenie której jest położony uniwersytet). – Pojedź lepiej jeepneyem.
Miałem do wyboru – ryzyko samotnej wędrówki przez Quiapo, albo jazdę w tym dziwacznym wehikule. Widziałem już jak prowadzą jeepneye filipińscy „kamikadze” (potem ktoś powiedział mi o nich po angielsku zdanie, które na polski można by przetłumaczyć następująco: „Spójrz w lewo, spójrz w prawo, ZAMKNIJ OCZY, ruszaj żwawo). Ale cóż, wyglądało na to, że nie mam wyjścia. Ustawiłem się na rogu ulicy (przystanki tam nie istnieją) i pytałem zatrzymujących się w korku kierowców, czy jadą do UST. W końcu któryś kiwnął głową. Wcisnąłem się więc do pojazdu i usiadłem na drewnianej ławce pośród miło uśmiechających się ludzi o skośnych oczach.
– Skąd jesteś? – zapytał mnie jakiś mężczyzna.
– Poland – odpowiedziałem.
– Poland? Pope’s country? – Kraj papieża ?
– Of course.
Okazało się, że mój sąsiad z ławki jest lekarzem, pracuje od niedawna i – jak wszyscy – niesamowicie cieszy się, że Papież przyjeżdża na Filipiny.
– Już u nas był – powiedział. – Czternaście lat temu, parę miesięcy przed zamachem. On bardzo kocha Filipiny, a my kochamy jego.
Jeepney mijał kolejne samochody, wreszcie wpadł na szeroką aleję.
– To już tutaj – poinformował „mój” Filipińczyk i krzyknął coś do kierowcy. Sięgnąłem po portfel. Ale młody lekarz mnie powstrzymał.
– No, you are our guest (Nie, jesteś naszym gościem) – powiedział i zapłacił. Potem wstał i wysiadł razem ze mną. – Pokażę ci drogę – powiedział. – A potem pojadę dalej.
Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Chociaż w Polsce mówi się „Gość w dom, Bóg w dom”, to filipińska gościnność rzeczywiście zaskakiwała.
– Czuj się u nas jak w domu – powiedział Filipińczyk. Przeprowadził mnie na drugą stronę ulicy, doszliśmy do bramy wjazdowej na campus uniwersytecki i tam się rozstaliśmy.
Barrio fiesta
Barrio to po hiszpańsku dzielnica. Fiesta – to naturalnie święto. Barrio fiesta to rodzaj muzyczno–kulinarnego spotkania grupy mieszkańców tej samej wioski lub jej części dla uczczenia lokalnego patrona. (Nazwa pochodzi jeszcze z czasów, gdy kraj ten był hiszpańską kolonią – językowych śladów Hiszpanii jest tu znacznie więcej). Filipińczycy lubują się w tych zabawach i nie mogło ich zabraknąć także w czasie Światowego Dnia Młodzieży. To właśnie na takie święto trafiłem po przekroczeniu bramy wjazdowej Uniwersytetu Św. Tomasza w Manili.
– Cześć, jestem Chris – zagadnął mnie młody Filipińczyk, który usiadł obok mnie przy wielkim stole zastawionym filipińskimi przysmakami. – Skąd jesteś?
Po raz kolejny tego wieczoru wyjaśniłem, że z Polski. I po raz kolejny usłyszałem „Pope’s country”. Ale nie tylko to.
– Lech Walesa. Solidarity – powiedział Chris. – Wiesz, wydaje mi się, że Polacy i Filipińczycy mają wiele wspólnego.
Spojrzałem na niego zdziwiony. Po pierwszych dwudziestu czterech godzinach spędzonych w tym kraju wydawało mi się, że wszystkim się różnimy. My jesteśmy raczej wysocy, oni do postawnych nie należą, u nas mówi się jednym językiem – tutaj kilkudziesięcioma, w końcu (co przyznawałem z pewnym zażenowaniem) mimo biedy są oni o wiele pogodniejsi i optymistycznie nastawieni do życia. Chris zauważył moje zaskoczenie.
– Wiem, że odzyskaliście wolność nie używając przemocy – powiedział. – Czyli nie lubicie przelewać krwi. My też nie. Słyszałeś o „People’s Power”?
Ta nazwa wydała mi się obca. Dopiero później, gdy Chris zaczął snuć swoją opowieść, gdy wymienił nazwiska Benigno Aquino, jego żony Corazon i Ferdinanda Marcosa przypomniałem sobie o doniesieniach prasowych sprzed kilku lat. Wtedy jednak wiedziałem tylko, że na Filipinach upadła dyktatura. Teraz miałem się dowiedzieć o niezwykłej historii tego ruchu, bez którego nie sposób zrozumieć kraju goszczącego X Światowy Dzień Młodzieży i tego, co wydarzyło się w Manili w styczniowych dniach 1995 roku, kiedy przyjechał tu Papież Jan Paweł II. Dla niego, jak i dla wielu gości Światowego Dnia Młodzieży bramą do Filipin miał być
Międzynarodowy Port Lotniczy w Manili.
Naszą podróż w czasie wypada zacząć właśnie od tego miejsca.
21 sierpnia 1983 roku Benigno Aquino, znany działacz filipińskiej opozycji wsiada na pokład samolotu lecącego z Taipei do Manili. Po trzech latach emigracji w Stanach Zjednoczonych Aquino, nazywany przez rodaków Ninoy, wraca do ojczyzny. Kilka godzin później samolot ląduje na międzynarodowym lotnisku w stolicy Filipin. Na jego pokład wchodzą żołnierze i tajni agenci, którzy wyprowadzają Aquina. Jest jeszcze na schodkach samolotu, gdy pada strzał. Ninoy, trafiony w tył głowy, osuwa się martwy na ziemię.
Niespełna trzy lata później, Corazon Aquino, wdowa po Benigno startuje w wyborach prezydenckich, które po kilkunastu latach dyktatury ogłosił Ferdinand Marcos. Kampanię prowadzi w całym kraju, jest zawsze uśmiechnięta i zawsze ubrana na żółto. Ten kolor ma przypominać żółtą wstążkę, która w 1983 roku miała być znakiem powitania dla przybywającego z wygnania Ninoya.
Benigno Aquino, którego zabójstwo uruchomiło proces przemian na Filipinach, był niezwykłym człowiekiem. W wieku 22 lat został wybrany burmistrzem miasta Concepcion w prowincji Tarlac. Cztery lata później był już wicegubernatorem tej prowincji, a gdy miał lat 28 mianowano go na gubernatora. W roku 1967 zaś został najmłodszym w kraju senatorem. W tym czasie Ferdinand Marcos był już od dwóch lat prezydentem. Następne wybory prezydenckie miały się odbyć w 1973 roku. Nigdy do nich jednak nie doszło. Marcos wiedział, że jest bez szans w walce o fotel prezydencki, gdy jego przeciwnikiem jest błyskotliwy i bardzo popularny Aquino. 21 września 1972 ogłosił stan wojenny. Ninoy został aresztowany. Wydawało się, że to już koniec. Pewnego dnia Aquino sięgnął po różaniec. O tym, co wydarzyło się później pisał do przyjaciela, Soc Rodrigo:
„Nagle Jezus stał się żywą osobą. Jego życie stało się dla mnie natchnieniem. Oto Bóg–Człowiek, który nie nauczał niczego oprócz miłości, a jego nagrodą była śmierć. Bóg–Człowiek, który miał władzę nad całym stworzeniem, ale przyjął z pokorą i cierpliwością szyderstwo cierniowej korony. A za wszystkie swoje szlachetne intencje został poniżony, oczerniony, niesłusznie oskarżony i zdradzony.
Potem uświadomiłem sobie jak drobne i bez znaczenia są moje cierpienia w porównaniu z losem Tego, którego jedynym celem było wybawienie ludzkości od wiecznego potępienia. Usłyszałem jakby wewnętrzny głos, który mówił: ‘Dlaczego płaczesz. Dałem ci radości, zaszczyty i chwałę, których pozbawione były miliony twoich rodaków. Byłeś najmłodszym korespondentem wojennym, asystentem prezydenta, burmistrzem, wicegubernatorem, gubernatorem i senatorem, a nigdy nie podziękowałeś mi za te wszystkie dary. Dałem ci wspaniałe życie, cudowną żonę i piękne kochane dzieci. A teraz, gdy daję ci to małe strapienie płaczesz i narzekasz jak zepsuty dzieciak!’
Wówczas padłem na kolana i błagałem Go o przebaczenie. Wiem, że przechodziłem próbę, być może po to, by przygotować się do jakiegoś innego zadania. Wiem, że wszystko, co dzieje się na tym świecie, dzieje się za Jego wiedzą i zgodą. Wiedziałem, że nie dawałby mi ciężaru, którego nie mógłbym unieść. I dlatego poddałem się Jego woli”.
W więzieniu Ninoy spędził 8 lat. W 1980 roku ze względów humanitarnych pozwolono mu na wyjazd do Stanów Zjednoczonych na operację serca.
Gdy w trzy lata po wyjeździe z kraju zdecydował się na powrót, wiele osób ostrzegało go przed grożącym mu niebezpieczeństwem. „Filipińczycy warci są życia” – powiedział przed odlotem.
Po zabójstwie Ninoya nazwisko jego żona Corazon stanęła na czele opozycji. Wzięła udział w ogłoszonych przez Marcosa wyborach, których wyniki dyktator sfałszował
Pani Aquino zakwestionowała wynik i rozpoczęła akcję bojkotu i demonstracji przeciw fałszerstwu.
Tydzień później, w sobotę, 22 lutego Minister Obrony Ponce Enrile i zastępca szefa sztabu generalnego gen. Fidel Ramos wraz z garstką żołnierzy przejęli fort Aguinaldo, gdzie mieściło się Ministerstwo Obrony. Ramos i Enrile oskarżyli Marcosa o sfałszowanie wyborów i wieloletnie nadużywanie władzy.
Krwawa konfrontacja wisiała na włosku.
Welcome to the House of Sin
Manila, styczniowy poranek 1995 roku. Jadę taksówką opustoszałymi ulicami stolicy Filipin. Nie tak daleko stąd znajduje się sanktuarium EDSA upamiętniające miejsce, gdzie przed niespełna dziewięciu laty rozegrały się najważniejsze wydarzenia filipińskiej rewolucji. Taksówkarz dobrze zna drogę do miejsca, gdzie jedziemy. Za kilkanaście minut dotrzemy do rezydencji arcybiskupa Manili, kardynała Jaime Sina. Jest on jedną z najbardziej wpływowych osób na Filipinach. Niewzruszony przy głoszeniu podstawowych zasad moralności (w czasie konferencji na temat zaludnienia w Kairze w 1994 roku zorganizował na Filipinach milionowe demonstracje przeciw rządowej polityce popularyzowania antykoncepcji) słynie również z wielkiego poczucia humoru. Swoich gości wita często po angielsku: „Welcome to the House of Sin” . Nie musi się obawiać, że ktoś weźmie jego słowa poważnie. Filipińczycy wiedzą, że gdyby nie on ich rewolucja mogłaby skończyć się prawdziwą tragedią.
Dom kardynała położony jest na niewielkim wzniesieniu. Opuszczam taksówkę i po chwili siedzę już przy szerokim stole. Po drugiej stronie uśmiechnięty człowiek w białej sutannie z krzyżem na piersiach. Jego nieco skośne oczy (w żyłach kardynała płynie także chińska krew) patrzą uważnie na przybysza z Polski. Wyjaśnia mi, że cały dzień ma bardzo zajęty, więc mniej oficjalnych gości przyjmuje zazwyczaj rano, przy śniadaniu. Za chwilę pojawia się przed nami jedzenie. Łakomstwo żołądka ustępuje jednak w tej chwili łakomstwu wiedzy.
Pytam kardynała o wydarzenia sprzed kilku lat.
„Nadużycia Marcosa spowodowały, że 152 wojskowych wypowiedziało mu posłuszeństwo, a w myśl konstytucji oznaczało to zdradę – opowiada. – Dyktator wydał rozkaz, aby żołnierze poddali się w ciągu 24 godzin i postawił ultimatum: ‘Jeśli nie podporządkujecie się moim rozkazom, zostaniecie rozstrzelani’. Gdy po upływie 15 godzin buntownicy nadal trwali przy swoim, ich żony przyszły do mnie i poprosiły, żebym coś zrobił, bo jeśli nic się nie zmieni, to one zostaną wdowami. Wiedziałem, że podejmując kroki przeciw Marcosowi mogę nie tylko wywołać jego wściekłość, ale też spowodować otwarty konflikt między nim a Kościołem. Co robić? Godziny mijały, a wraz z nimi przybliżał się termin ultimatum.
Wówczas zadzwoniłem do trzech zakonów kontemplacyjnych w Manili i powiedziałem: ‘Siostry, macie wszystkie opuścić swoje cele, iść do kaplicy, pościć (obiecałem, że ja też będę pościł) i modlić się, bo sytuacja jest bardzo niebezpieczna’. W ciągu godziny siostry były w kaplicach i z wyciągniętymi ramionami śpiewały ‘Kyrie eleison’ . Pomyślałem: ‘Teraz pora zwrócić się do ludzi’. Uczyniłem to za pośrednictwem katolickiego Radia Veritas . Powiedziałem wówczas do mieszkańców Manili: ‘Proszę, wyjdźcie z waszych domów, bo musimy chronić życie tych żołnierzy’. W ciągu niespełna pół godziny na ulicach były ponad dwa miliony ludzi. Otoczyli oni forty Aguinaldo i Crame, gdzie przebywali zbuntowani wojskowi.
Marcos nakazał wówczas generałowi Sutello wysłanie pięciu helikopterów, które miały zrzucić bomby na ludzi i rozproszyć tłum. Gdy śmigłowce dotarły na miejsce, lotnicy przez chmury zobaczyli żywy krzyż. Zrezygnowali z bombardowania i wylądowali”.
Dziś w miejscu lądowania helikopterów znajduje się kaplica zwana w Manili sanktuarium EDSA. To tutaj, na skrzyżowaniu zgromadziły się miliony ludzi, którzy z góry wyglądali jak żywy krzyż. EDSA to nazwa jednej z ulic tworzących skrzyżowanie. Tworzą ją pierwsze litery słów: „Epiphanio de Los Santos Avenue – Aleja Objawienia się Świętych”.
Marcos dowiedział się o niepowodzeniu lotnictwa i zdecydował się na wydanie rozkazu czołgom. Kardynał Sin opowiada dalej: „Gdy te dotarły do EDSA ukazała się im piękna kobieta, od której usłyszeli: ‘Zostawcie mój lud. Jestem Królową ich serc’. W tym czasie ludzie dookoła fortów Aguinaldo i Crame na klęczkach odmawiali różaniec”.
Zamiast przelewu krwi na bulwarze EDSA coraz częściej dochodziło do bratania się mieszkańców Manili z żołnierzami. Na lufach ich karabinów Manilczycy wiązali żółte opaski, wyborczy znak Corazon Aquino.
Następne godziny przyniosły błyskawiczne zmiany.
Kardynał Sin: „W Manili pojawili się młodzi ludzie z czerwonymi flagami. Szli na Pałac Malacañang, aby zabić prezydenta. Powiedziałem im: ‘Nie róbcie tego, bo rozpęta się wojna domowa. Zostańcie tam, gdzie jesteście!’. To brzmiało jak rozkaz. (Rzeczywiście zachowywałem się wówczas trochę jak dowódca. Jeździłem moim jeepem po całym terenie). Więc oni się zatrzymali. Wówczas zadzwoniliśmy do prezydenta Reagana do Stanów Zjednoczonych. Powiedzieliśmy mu: ‘Jeśli twój przyjaciel Marcos nie opuści Filipin w ciągu trzech godzin, to zostanie zabity’. Reagan odpowiedział, że Marcos może zostać przewieziony do Hondurasu. A ja na to: ‘Do Hondurasu nie, bo tam jest bardzo zły klimat, a Marcos jest chory i nie wytrzyma tego długo. On potrzebuje specjalnej opieki lekarskiej, a to może otrzymać tylko w Stanach Zjednoczonych’. Odpowiedź Reagana była krótka: ‘Okay’. W ciągu trzydziestu minut amerykańskie helikoptery przetransportowały Marcosa i jego otoczenie do bazy Clark, a stamtąd samolot zawiózł go na Hawaje”.
Mój filipiński przyjaciel Chris
też poszedł wtedy na EDSA.
– To było niezwykłe – opowiadał. – Na początku się bałem. Wydawało się, że jesteśmy bezradni. Nie mieliśmy nic oprócz różańców. Gdy nadjeżdżały czołgi, a w powietrzu latały helikoptery, my po prostu klękaliśmy i zaczynaliśmy modlitwę. I to działało! Bardzo się cieszyliśmy, że był z nami Jezus i nasza Mama Maryja. Oni ochronili swoje dzieci.
– Dlaczego tak zareagowaliście na apel kardynała Sina, dlaczego tylu ludzi tam przyszło? – zapytałem.
– Już tacy jesteśmy – odpowiedział Chris z rozbrajającym uśmiechem. – My nie lubimy przemocy. Niechęć do użycia siły i bojaźń Boża wynikają z naszego chrześcijaństwa. Myślę, że nasza katolicka wiara wpłynęła na to, że ta rewolucja była inna niż wszystkie.
– Użyłeś określenia „bojaźń Boża”. Czy była ona większa niż strach przed armatami i bombami Marcosa?
– Tak, bardziej baliśmy się Boga. Ale wiedzieliśmy, że On jest po naszej stronie i to dodawało nam odwagi. Dlatego wydarzenia potoczyły się w ten sposób, choć to nieprawdopodobne.
– Co masz na myśli mówiąc „bojaźń Boża”? Przecież Bóg nas kocha, dlaczego więc mielibyśmy się Go bać?
– Ja nie twierdzę, że Bóg jest skory do zemsty i do kary. Bojaźń Bożą Filipińczyk opisałby posługując się przykładem ojca, którego się tutaj szanuje, i z którego zdaniem należy się liczyć. My boimy się nie tyle Boga, ile tego, że moglibyśmy Go – naszego Ojca – obrazić przez złe postępowanie lub przez zgodę na zło wokół nas. Tak rozumiemy bojaźń Bożą.
Dzięki rozmowie z Chrisem skróciło się oczekiwanie na uroczystość inauguracji ŚDM. Znajdowaliśmy się nieopodal ołtarza, który ustawiono w amfiteatrze położonym w Parku Rizala od strony Zatoki Manilskiej. W parku robiło się coraz gęściej. Około siedemnastej było tu już kilkaset tysięcy osób.
Azjatyckie marzenie
„Manila Times”, 11 stycznia 1995 roku:
Jaime kardynał Sin, arcybiskup Manili wczoraj po południu zachęcił młodych, aby ruszyli naprzód i zrealizowali marzenie o Azji jako prawdziwej wspólnocie łączącej ludzi. Podczas otwarcia obchodów X Światowego Dnia Młodzieży w Parku Rizala (Luneta) Sin wezwał młodzież z całego świata, aby pomogła Kościołowi zrealizować wielką wizję dla azjatyckiego ludu.
Powiedział, że to marzenie polega na zniesieniu barier rasy i koloru skóry, przerwaniu bratobójczych walk, w które uwikłani są wyznawcy różnych religii i na tym, by Azjaci „poznali się nawzajem jako bracia i siostry ponad różnicami”, które ich dzielą.
Z informacji prasowej po rozpoczęciu Światowego Dnia Młodzieży:
Ktoś powiedział, że tysiącmilowa wędrówka zaczyna się od jednego kroku. Dla wielu młodych ludzi ta podróż już się rozpoczęła. Tysiące osób dotarły do amfiteatru Quirino w Parku Luneta na liturgię otwierającą Światowy Dzień Młodzieży ’95. Około 500 tysięcy delegatów, uczestników, woluntariuszy i innych zebrało się na tej symbolicznej i pełnej radości celebracji.
Tego dnia po raz pierwszy zobaczyłem Filipińczyków w tak wielkim zgromadzeniu. Nie było jeszcze Papieża, a już przyszło pół miliona osób. Co w takim razie będzie się tu dziać, kiedy on przyjedzie? W czasie homilii kard. Sin przypomniał, że na kontynencie azjatyckim żyje 2/3 całej ludności świata, a tylko 3 procent z nich to chrześcijanie. Tylko Filipiny były wyjątkiem. To był przyczółek Kościoła w Azji.
Czternaście lat wcześniej, podczas pierwszego pobytu w tym kraju Papież Jan Paweł II beatyfikował Lorenzo Ruiza, który za swoją wiarę został zamęczony przez Japończyków. Ten świecki człowiek, żyjący w siedemnastym wieku, mąż i ojciec trojga dzieci (dwie córki i syn) znalazł się w Japonii, gdzie w tym czasie bardzo prześladowano chrześcijan. Nie chciał się zaprzeć swojej wiary i zginął w męczarniach. W roku 1987 Papież kanonizował go w Rzymie. To wymowne, że pierwszym filipińskim świętym i męczennikiem był ktoś, kto za swoją wiarę zginął w innym azjatyckim kraju.
Światowy Dzień Młodzieży w zamyśle Ojca Świętego miał stać się jakby zapalnikiem nowej ewangelizacji Azji. Na pięć lat przed Wielkim Jubileuszem roku 2000 Jan Paweł II wskazywał, że pierwsze tysiąclecie stało pod znakiem ewangelizacji Europy, w drugim przyszła kolej na Amerykę i Afrykę. Zaś w trzecim tysiącleciu przed Kościołem staje ogromne wyzwanie – Azja ze swoją kulturą (znacznie starszą i zupełnie odmienną niż oparta na chrześcijaństwie kultura europejska), ze swoim olbrzymim obszarem i przede wszystkim z ludźmi, których jest tu tak nieprawdopodobnie dużo. To rzeczywiście mogło zaprzeć dech w piersiach. Dlatego kard. Sin podczas popołudniowej uroczystości w Parku Rizala przypomniał słowa Chrystusa „Nie lękajcie się!”, powtórzone przez Jana Pawła II w czasie inauguracji jego pontyfikatu: „Nie lękajcie się ponieważ was kocham, nie lękajcie się ponieważ was odkupiłem, nie lękajcie się ponieważ po to przyszedłem, abyście mieli życie i mieli je w obfitości”.
Wśród przyjaciół
Uczestnicy ceremonii otwarcia Światowych Dni Młodzieży byli pogrążeni w głębokim śnie, gdy Papież Jan Paweł II wsiadł do samolotu, który miał go zanieść do krainy siedmiu tysięcy wysp (Filipińczycy twierdzą, że liczba tych wysp zmienia się w zależności od przypływu i odpływu – niektóre są tak malutkie, że w czasie przypływu znikają po prostu pod powierzchnią wody). Była dokładnie 19.41, gdy samolot Alitalii wystartował z rzymskiego lotniska Fiumicino. Po osiągnięciu wysokości przelotowej Papież jak zwykle spotkał się z dziennikarzami. Skierował też specjalne słowo do rodaków za pośrednictwem Radia Watykańskiego:
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Znajdujemy się na wysokości 10 tys. metrów nad ziemią w drodze z Rzymu do Manilii. Tam odbywa się kolejne światowe spotkanie młodzieży – Światowy Dzień Młodzieży – podobnie jak było w Częstochowie przed prawie czterema laty, w sierpniu 1991 r. Pamiętam wspaniały, niezapomniany widok: Częstochowa oblężona przez młodzież z całego świata. Podobnej sceny spodziewamy się teraz w Manili. Bardzo proszę o modlitwę przed Matką Boską na Jasnej Górze i w Kalwarii, we wszystkich sanktuariach, w Piekarach, wszędzie. Życzę wam, ponieważ jeszcze jest wieczór, dobrej nocy!”
Papieski samolot przemierzał tysiące kilometrów nad kontynentem azjatyckim. Najpierw w ciemnościach, później już za dnia: Turcja, Iran, Pakistan, Indie, Mynamar (Birma), Tajlandia, Kambodża, Wietnam. Zbliżała się godzina 15-ta czasu miejscowego, gdy maszyna Alitalii z flagami watykańską i filipińską znalazła się nad Manilą. O 15.15 Papież ukazał się w drzwiach i po raz pierwszy pozdrowił Filipińczyków.
„Przez bardzo długi czas pragnąłem stanąć raz jeszcze na ziemi filipińskiej – mówił kilka minut później Jan Paweł II. – Filipińczycy nie przestali być obecni w mojej myśli i w moim sercu, obejmuję każdego z nich z szacunkiem i miłością. Jesteśmy naprawdę starymi przyjaciółmi od czasu mojej wizyty w 1981 roku z okazji beatyfikacji błogosławionego Lorenzo Ruiza, obecnie świętego Lorenzo Ruiza”.
Słowa Papieża wywoływały wielki entuzjazm. Jan Paweł II nazywał Filipińczyków „starymi przyjaciółmi” i widać było, że bardzo oczekiwał tego spotkania.
Droga z lotniska do nuncjatury miała zająć Papieżowi kilkanaście minut. Ale czas ten wydłużył się kilkakrotnie. Coś podobnego w Europie czy w Ameryce byłoby nie do pomyślenia. Papamobil posuwał się wolno ulicą, a policja z najwyższym trudem powstrzymywała napierające rzesze. Niektórym manilczykom udawało się nawet przerwać kordon i dobiec do samochodu, aby rzucić na niego kwiaty i zawołać do Ojca Świętego. Jemu to najwyraźniej nie przeszkadzało. Pozdrawiał i błogosławił Filipińczyków. Czy wiedział, że właśnie w tym przyjaznym kraju groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo?
Zamach na papieża
To wydarzyło się na kilka dni przed przyjazdem Ojca Świętego do stolicy Filipin.
Jęk syreny zelektryzował mieszkańców centrum Manili. Wóz strażacki mknął szybko przez ulice miasta. „Był wybuch, pali się mieszkanie niedaleko Taft Avenue” – taką informację otrzymali strażacy. Wkrótce byli na miejscu. Łatwo udało im się opanować pożar, gorzej było z dymem, który zgromadził się w mieszkaniu.
– Widzisz coś? – zapytał jeden z nich.
– Owszem – odparł drugi. – Wielkie szczęście, że to wszystko nie wyleciało w powietrze.
Strażak pokazał koledze leżące pod ścianą materiały wybuchowe.
– To jacyś terroryści – krzyknął tamten.
– Spójrz tutaj.
W szafie wisiały dwie sutanny.
– Po co im to było? – zastanawiał się strażak.
Wyjaśnienie samo wpadło im w ręce. W opuszczonym mieszkaniu znaleźli dokładne mapy tras przejazdu Jana Pawła II ulicami Manili, a także dyskietkę komputerową. Na niej znajdował się plan zamordowania papieża oraz... wysadzenia w powietrze dwunastu boeingów 747 nad Oceanem Spokojnym. Jak się okazało mieszkanie wynajmowali Wali Khan Shah i Ramzi Ahmed Yousef. Ten drugi został później ujęty w USA i skazany na więzienie za podłożenie bomby w wieżowcu World Trade Center w Nowym Jorku. Był on siostrzeńcem Khalida Sheikha Mohammeda, jednego z najważniejszych członków terrorystycznej organizacji Al–Kaida. Mohammed bywał na Filipinach rekrutując bojowników wśród miejscowych muzułmanów. Planował także urządzenie rzezi podczas papieskiej Mszy na zakończenie Światowego Dnia Młodzieży. Chciał umieścić bombę o dużej sile rażenia w pobliżu ołtarza w Parku Luneta oraz rozmieścić tam snajperów. Planował nie tylko zabić Jana Pawła II, ale również wywołać panikę wśród ludzi, do których snajperzy mieli otworzyć ogień. Do tragedii nie doszło dzięki tej przypadkowej detonacji, która wywołała pożar w mieszkaniu wynajmowanym przez terrorystów.
„Chcę polecieć razem z tobą”
Piątek, 13 stycznia
Krótko po dziewiątej rano papieski orszak podjechał do Pałacu Malacañang, gdzie Jan Paweł II miał zostać przyjęty przez prezydenta Ramosa. Papież zignorował windę, która miała go zawieźć na drugie piętro budynku i wszedł po schodach, u których szczytu czekał na niego prezydent.
– Witamy serdecznie w Malacañang – powiedział Ramos. – Jak Wasza Świątobliwość czuje się na Filipinach?
– Czuję się świetnie i jestem bardzo wdzięczny. Filipińczycy to wyjątkowy naród. Kocham ich.
Papież wpisał się do księgi pamiątkowej umieszczonej w salonie przyjęć.
– Tutaj wiszą portrety wszystkich poprzednich prezydentów, a to drzewko bożonarodzeniowe przyozdobiła moja żona – prezydent wskazał na tzw. poinsettia Christmas tree, zrobioną z kwiatów choinkę, którą Azjaci przygotowują w okresie Bożego Narodzenia. – Tak, tak, pamiętam to miejsce – powiedział papież. Wówczas, w 1981 roku przyjmował go Ferdinand Marcos. Kilka tygodni wcześniej zniósł on stan wojenny (który sam wprowadził w 1970 roku), ale nadal rządził Filipinami jak dyktator. Od tamtych czasów jednak wiele się zmieniło...
Po 20–minutowej rozmowie w cztery oczy prezydent Ramos z żoną Amelią oprowadził Ojca Świętego po pałacu.
– To mój wnuk, Angel Ramos Jones – prezydent przedstawił chłopca Papieżowi.
– Co chciałbyś robić w życiu – zapytał Jan Paweł II.
– Chciałbym być pilotem i polecieć samolotem – odparł Angel.
– A, to ja chcę polecieć razem z tobą – odparł Papież i ucałował chłopca.
Na razie jednak zamiast samolotu na Jana Pawła II czekał papamobil. Po wizycie w Pałacu papież miał spotkać się po raz pierwszy z młodzieżą w Uniwersytecie Św. Tomasza. Najpierw odprawił Mszę dla uczestników Międzynarodowego Forum Młodych, później spotkał się z całą wspólnotą uniwersytecką.
Renée
Meinesz nie mogła się doczekać tego poranka. Tyle lat marzyła, żeby zbliżyć się do Papieża i wreszcie miało się jej udać. Wiedziała, że tego dnia, 13 stycznia 1995 roku nie zapomni do końca życia. Razem z kilkuset innymi uczestnikami Międzynarodowego Forum Młodych siedziała w kaplicy Uniwersytetu Św. Tomasza w Manili, gdzie Ojciec Święty miał odprawić Mszę dla ich grupy. W tym roku mijało dziesięć lat od chwili, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Jako piętnastoletnia dziewczynka razem ze 150 tysiącami Belgów witała Papieża na lotnisku Gent w czasie jego pielgrzymki do tego kraju. Przynieśli wtedy ze sobą dorodne słoneczniki. Renée pamiętała jak papieski helikopter krążył nad tą rzeszą ludzi. „Myślę, że Ojciec Święty musiał być szczęśliwy widząc na ziemi żółte kolory tysięcy słoneczników, którymi ludzie machali do niego – wspominała. – Miałam wtedy 15 lat i byłam zafascynowana Papieżem i tym, co mówił do nas o wierze. Tak bardzo chciałam być blisko niego i – jeśli to możliwe – porozmawiać z nim. Próbowałam nawet na własną rękę minąć ochroniarzy, którzy strzegli terenu wokół Papieża. Ale nie udało mi się. Musiałam wracać na swoje miejsce. Byłam bardzo rozczarowana!”
Ale nie zrezygnowała z wędrówki śladem Jana Pawła II. W 1991 roku pojechała do Częstochowy, w 93 roku do Denver. W Polsce zafascynowało ją sanktuarium jasnogórskie. Przeżyła mocno modlitwę przed obrazem Maryi. „Odkryłam, że nie jestem sama w mojej wierze – powie. – Poczułam, że istnieje silna więź między ludźmi uczestniczącymi w Światowym Dniu Młodzieży. I to więź bez słów”. Wtedy też po raz pierwszy była trochę bliżej Papieża. Ale to trwało krótką chwilę. „Zobaczyłam Papieża, gdy przejeżdżał obok w swoim samochodzie”.
W Denver było inaczej. „Nowoczesne miasto i tysiące młodych ludzi dających świadectwo o swojej wierze – opowiadała Renée. – Śpiewali pieśni i pomagali sobie wzajemnie podczas pieszej pielgrzymki. Z naszą grupą przyjechał szesnastoletni chłopak. Miał jeden cel – kupić sobie sportowe buty Nike i amerykańskie filmy na kasetach wideo. W czasie powitania Papieża na Mile High Stadium przeżył głębokie nawrócenie”.
W Manili znalazła się już w charakterze oficjalnej przedstawicielki młodzieży belgijskiej na Międzynarodowym Forum Młodych. „Sekretarz mojego biskupa poprosił mnie, abym pojechała na Filipiny” – wyjaśnia. To dało jej okazję do najbliższego z dotychczasowych kontaktu z papieżem. „Zostałam wybrana, aby przyjąć Komunię św. z rąk Ojca Świętego w czasie prywatnej Mszy dla uczestników forum. Nigdy tego nie zapomnę! Papież podał komunię z taką miłością i czułością. Tego dnia Chrystus przyszedł do mnie w hostii w bardzo specjalny sposób”.
Renée podeszła do papieża jeszcze raz, gdy pod koniec Mszy Jan Paweł II rozmawiał z każdym z uczestników Forum. Poprosiła go wtedy, aby pobłogosławił stułę, którą kupiła w Denver dla swojego ojca. Jej tata był kiedyś protestanckim duchownym, w 1978 roku przeszedł na katolicyzm i otrzymał święcenia diakonatu. Papież pobłogosławił stułę, a Renée uszczęśliwiona zabrała ją do domu.
Dlaczego Filipińczycy są radośni?
Podobno najlepsze wypowiedzi to te które są poza tekstem – żartował niegdyś Ojciec Swięty o swoich improwizowanych dodatkach do wcześniej przygotowanych tekstów przemówień. Jeśli tak rzeczywiście było, to na Filipinach tych „najlepszych wypowiedzi” nie brakowało:
„Widzę, że lud filipiński jest radosny – mówił Ojciec Święty na Uniwersytecie Św. Tomasza. – Dlaczego jest tak bardzo pełen radości? Jestem przekonany, że ty, ludzie Filipin, jesteś tak bardzo radosny, bo otrzymałeś Dobrą Nowinę. Ten, kto otrzymał Dobrą Nowinę jest radosny i promienny, a także ofiarowuje tę radość innym, daje tę radość Bogu. Dzisiaj dajecie tę radość Papieżowi”. Rozległy się gorące oklaski. „Dajecie również tę radość kardynałom, biskupom, księżom i wam wszystkim” (kolejne oklaski). „Ja osobiście i my wszyscy jesteśmy bardzo wdzięczni ludowi filipińskiemu za tę gościnność pełną radości.
Powróćmy do tekstu” – zadecydował głośno Ojciec Święty. Mówił o powołaniu. Przypominając opis powołania Mojżesza Papież pokazał kolejne jego etapy: płonący krzew symbolizuje uświadomienie sobie obecności Boga, który potem „kiedy zaczynamy okazywać zainteresowanie, woła nas po imieniu. A kiedy nasza odpowiedź się konkretyzuje i tak jak Mojżesz mówimy ‘Oto jestem’ (Wj 3, 4), wówczas On jaśniej objawia zarówno samego siebie, jak i swoją miłosierną miłość do potrzebującego ludu. Stopniowo pozwala nam odkryć praktyczny sposób, w jaki będziemy mogli Mu służyć: ‘Ja was poślę’. Wtedy właśnie ogarnia nas lęk i zaczynają dręczyć wątpliwości, które utrudniają podjęcie decyzji. I wtedy też potrzebne są nam uspokajające słowa naszego Pana: ‘Ja będę z Tobą’ (Wj 3, 12)”.
Papież znowu przerwał. Czyżby przypomniał sobie własne powołanie? Na kapłana, na biskupa, na Biskupa Rzymu? To, co powiedział poza tekstem wskazuje, że tak właśnie było: „Powtarzam te słowa ze szczególnym osobistym przekonaniem. Usłyszenie ich miało dla mnie ogromne znaczenie. ‘Jestem z tobą. Nie lękaj się’”.
W zakończeniu homilii padło jeszcze jedno zdanie „poza tekstem”:
„Bardzo pragnę was zobaczyć, wyjść wam na spotkanie, opierając się na tej lasce”.
Faktycznie, w czasie tego Światowego Dnia Młodzieży Ojciec Święty często posługiwał się laską. W poprzednim roku poślizgnął się w łazience, doznał uszkodzenia stawu biodrowego, był operowany w Poliklinice Gemelli i od tej pory chodziło mu się coraz ciężej.
Dlatego tego ranka w pałacu prezydenckim miał jechać windą, z której jednak nie skorzystał. Nie skorzystał też z fotela, lecz na stojąco rozmawiał później z każdym z dwustu uczestników Forum. Trwało to przeszło godzinę. A później, nie zważając na to, że minęła pora obiadu wyszedł na zewnątrz uniwersytetu na spotkanie ze studentami i wykładowcami.
Droga Papieża
Biodro bardzo mu dokuczało. Kiedy był sam, przez jego twarz przebiegał skurcz bólu. Ale, gdy wychodził do ludzi natychmiast o tym zapominał. Tak, Filipiny to był dobry wybór na miejsce X Światowego Dnia Młodzieży. Dla niego samego był to czas duchowego wypoczynku po niezwykle trudnym poprzednim roku 1994.
Papież bardzo się ucieszył na wiadomość, że Organizacja Narodów Zjednoczonych ogłosiła go Rokiem Rodziny. I jemu sprawa ta była niezwykle bliska. Ale szybko okazało się, że ONZ patrzy na nią inaczej niż on. Na wrzesień zaplanowano konferencję na temat ludności i rozwoju w Kairze. Ksiądz Diarmud Martin, wysłannik Watykanu na rozmowy przygotowawcze do tej konferencji (odbyły się one w Nowym Jorku wiosną 1994) powrócił do Rzymu z niedobrymi wiadomościami. Wynikało z nich jednoznacznie, że Stany Zjednoczone i kraje Unii Europejskiej prą zdecydowanie w stronę uznania aborcji za środek kontroli urodzeń. Bardzo silne lobby godziło w tradycyjną rodzinę. Wyniki nowojorskiego spotkania oznaczały fiasko wcześniejszych zabiegów Papieża, który usiłował doprowadzić do odwrócenia kierunku dotychczasowych przygotowań do konferencji. Jan Paweł II zwracał się w tej sprawie do najważniejszych osobistości świata. Wysłał między innymi osobisty list do szefów państw i do sekretarza generalnego ONZ Boutrosa Boutrosa-Ghali. „Bardzo zainteresowałem się projektem zbliżającej się konferencji w Kairze – napisał w nim. – Okazał się on dla mnie przykrą niespodzianką”. Dalej Ojciec Święty zwracał uwagę, że w świetle dokumentu „małżeństwo staje się przestarzałą instytucją, a jeszcze poważniejsze są liczne propozycje międzynarodowego uznania prawa do aborcji bez ograniczeń”.
Ani list, ani watykańskie spotkanie Papieża z panią Nafis Sadik z Funduszu Ludnościowego ONZ nie dały spodziewanych rezultatów. Dopiero później, w Kairze, przy silnej współpracy państw trzeciego świata i krajów islamskich udało się wykreślić zapis o aborcji z dokumentu końcowego konferencji.
Niedługo potem Papież doznał fatalnego urazu biodra. Cały miesiąc spędził w szpitalu. „Zrozumiałem (...), że mam wprowadzić Kościół Chrystusowy w trzecie tysiąclecie przez modlitwę i wieloraką działalność, ale przekonałem się później, że to nie wystarcza: trzeba było wprowadzić go przez cierpienie – przez zamach trzynaście lat temu i dzisiaj przez tę nową ofiarę – powiedział po powrocie z Polikliniki Gemelli. – Dlaczego właśnie teraz, dlaczego w tym Roku Rodziny? Właśnie dlatego, że rodzina jest zagrożona, rodzina jest atakowana. Także Papież musi być atakowany, musi cierpieć, aby każda rodzina i cały świat ujrzał, że istnieje Ewangelia – rzec można – „wyższa”: Ewangelia cierpienia, którą trzeba głosić, by przygotować przyszłość, trzecie tysiąclecie rodzin, każdej rodziny i wszystkich rodzin”.
W tym roku również doszło do strasznej tragedii w Rwandzie, w Afryce. Plemię Hutu dokonało rzezi na członkach plemienia Tutsi. Życie straciło milion ludzi: mężczyzn, kobiet i dzieci. Papież miał jeszcze w pamięci świadectwo Ruandyjki, która w czasie październikowego Światowego Dnia Rodzin w Rzymie opowiadała o tym, jak wielodzietna rodzina ze wspólnoty Emanuelle adorowała właśnie Najświętszy Sakrament, gdy do ich wioski przyszli mordercy. Wyciągnęli wszystkich z kaplicy i zabili maczetami.
Przed nim samym ten rok postawił bardzo trudne pytanie. Po wypadku i pobycie w szpitalu coraz widoczniejsza stawała się jego słabość fizyczna; coraz bardziej dawał się zauważać brak tej dawnej sprawności, która zdobywała mu miano papieża–sportowca, papieża–narciarza, papieża–wyczynowca, który potrafił pracować od bladego świtu do późnej nocy, pielgrzymować do najdalszych zakątków ziemi, spotykać się z tysiącami ludzi i przy tym wszystkim znajdować jeszcze czas na publikowanie nowych ważnych dokumentów. Od tamtej pory świat zaczął patrzeć na papieża, który cierpi na oczach milionów i zaczął też pytać, czy ten człowiek nie powinien ustąpić z zajmowanego stanowiska.
To pytanie on też sobie zadawał. Latem pojechał na wakacje w Dolinę Aosty, gdzie towarzyszył mu ksiądz Tadeusz Styczeń, jego przyjaciel i uczeń z katedry etyki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Pamiętał jak ks. Styczeń powiedział raz, że nie zgadza się z prawem kanonicznym, które wymaga od biskupów złożenia rezygnacji w wieku 75 lat. – Być biskupem to być ojcem, a ojcostwo może unieważnić tylko śmierć – powiedział wtedy jego wychowanek. Ta uwaga poruszyła go. Odparł wtedy, że Bóg może unieważnić tę misję przez śmierć lub niedołęstwo. Zastanawiał się, modlił i uzyskał pewność – ma zostać. Do Jubileuszu Roku 2000 pozostało jeszcze pięć lat. Pamiętał o słowach Prymasa Wyszyńskiego na konklawe w 1978 roku: „Masz wprowadzić Kościół w trzecie tysiąclecie”. Stwierdził, że nawet utykając i podpierając się laską może to zrobić. Do Manili przyjeżdżał zdeterminowany by tę misję kontynuować.
Droga Krzyżowa
„Każdy z nas otrzymał osobiste powołanie – mówił Papież w rozważaniu na Drogę Krzyżową X Światowego Dnia Młodzieży. – Tajemnica męki, śmierci i zmartwychwstania Jezusa Chrystusa wpływa na całą ludzką historię i dotyka każdego człowieka, ma moc przynieść nam pełnię życia, której wszyscy pragniemy, dążąc do spełnienia i szczęścia”.
Rozważania tego słuchaliśmy w piątek, 13 stycznia po południu. Niektórzy – w Parku im. José Rizala, gdzie odbyła się inauguracja ŚDM. Inni – na ulicach miasta. Duża grupa (w której byłem i ja) uczestniczyła w nabożeństwie na terenie Uniwersytetu Św. Tomasza. Papieskie rozważanie zostało zarejestrowane na taśmie wideo. Niewątpliwie, pisząc je, Ojciec Święty musiał myśleć o wielu strasznych doświadczeniach ludzkości ostatnich i dawniejszych lat. Czy cofał się myślą do czasów, kiedy jego ojczyzna dostała się pod okupację niemiecką i sowiecką? Czy przypominał sobie tamte rozmowy z Krakowa, z lat czterdziestych, kiedy jego koledzy pytali go: „Jak to możliwe, że Bóg dopuszcza tak straszne rzeczy?”. Z pewnością jednak pomagało mu to wczuć się w sytuację młodych ludzi Anno Domini 1995:
„Czasami wydaje się wręcz, że zło przeważa i że ludzie nie potrafią go powstrzymać. Młodzi pytają, co można uczynić w obliczu tak wielkiego cierpienia, tak powszechnej przemocy i śmierci”.
Ojciec Święty znajdował odpowiedź na to pytanie w Drodze Krzyżowej Jezusa i w osobach, które na niej spotykał:
„Ewangelie opowiadają o człowieku imieniem Szymon, którego ‘przymusili, żeby niósł krzyż Jego’ (Mt 27,32), oraz o płaczących niewiastach, które towarzyszyły Mu przez całą drogę aż do miejsca ukrzyżowania (Mt 27, 55 i in.). Tradycja wspomina o kobiecie imieniem Weronika, która chustą otarła twarz Jezusa. Ewangelia św. Jana opowiada, że ‘obok krzyża Jezusowego stały: Matka Jego i siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena’ (J 19, 25), a także ‘uczeń, którego miłował’ (por J 19, 26).
Wierni nie opuścili Syna Bożego ukrytego pod postacią cierpiącego Syna Człowieczego”.
Papież widział bezpośrednią więź między wydarzeniami sprzed dwóch tysięcy lat, a spotkaniem w Manili i tym, co działo się u schyłku dwudziestego wieku:
„X Światowy Dzień Młodzieży jest dniem solidarności z cierpiącym narodem Ruandy. Przygnieceni straszliwą potęgą zła, które na nich spadło, nasi bracia i siostry z Ruandy potrzebują waszej pomocy materialnej, ale potrzebują też wsparcia duchowego, aby odzyskać poczucie własnej godności synów i córek Boga żywego. Niech doda im odwagi świadomość, że wy pomagacie im przez wasze wyrzeczenia i że są one znakiem waszej prawdziwej troski o braci i siostry, którzy żyją daleko, ale nie zostali zapomniani.
Do każdego z was skierowane jest wezwanie zawarte w słowach Chrystusa: ‘Jeśli ktoś chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje”.
Siostra Sophie od Jezusa
jest Francuzką i należy do Wspólnoty Błogosławieństw. Gdy dowiedziała się o Światowym Dniu Młodzieży, pracowała z młodzieżą w Nowej Kaledonii. Postanowili sformować delegację diecezjalną i pojechać do Manili.
„Cały czas czułam, że to bardzo ważne, że coś mnie popycha do tej pielgrzymki – wspomina. – Okazało się jednak, że pielgrzymka z naszej diecezji nie pojedzie. Zmartwiłam się, szczególnie, że cały czas czułam się tak wewnętrznie przynaglana do tego wyjazdu. Poprosiłam więc mojego przełożonego o zgodę. Dostałam ją i jeszcze z jedną dziewczyną poleciałam do Manili. Nie dotarły do nas wcześniej odpowiednie dokumenty, nie wiedziałyśmy, co nas tam czeka, ale kupiłyśmy bilet na samolot i wyruszyłyśmy w nieznane. Wiedziałam tylko, że na miejscu powinnam dołączyć do pielgrzymki z Francji. To był mój pierwszy Światowy Dzień Młodzieży.
Od dawna modliłam się za cierpiącą młodzież Azji (szczególnie za Wietnam), ale aż do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mnie czeka. Odkryłam to dopiero na miejscu. Niczego szczególnego nie oczekiwałam. Wiedziałam tylko, że Bóg chce, abym tam pojechała i uważnie słuchała”.
Przyleciały tu na dziesięć dni przed Papieżem. Przez pierwsze cztery dni poznawały różne organizacje zajmujące się dziećmi ulicy. Siostra była pod wrażeniem nędzy, która popychała te dzieci do przestępstw i prostytucji. A klientów nie brakowało. Przyjeżdżali tu z bogatych krajów europejskich i z Ameryki.
„Kiedy odwiedzałam jeden z takich ośrodków, zupełnie nieoczekiwanie usłyszałam wewnętrzny głos nakazujący mi powrócić tutaj i odpowiedzieć na ten niemy krzyk zranionych dzieci. Wszystko zawarło się w tym wewnętrznym słowie i w spojrzeniu na dziecko znajdujące się w tym ośrodku. Zdałam sobie sprawę, że nie można się ograniczyć tylko do podania mu kawałka chleba, zobaczyłam w jego oczach głębszy głód, głód życia. Ono się uśmiechało, ale za tym widocznym uśmiechem kryło się trudne do nazwania, nieznane cierpienie”.
Następne dni poświęciła na przygotowanie do uroczystości i samo spotkanie z Papieżem. „W tym zgromadzeniu, tak jak we wszystkich innych z jego udziałem, było coś ‘magicznego’ – opowiada – on potrafił chwycić za serce obecną tam młodzież. Myślę, że jego przesłanie (‘Jak Ojciec mnie posłał tak i ja was posyłam’) odpowiadało bardzo temu, co przeżyłam”. W tej wielkiej grupie młodzieży Sophie usłyszała jeszcze wyraźniej wezwanie, które coraz mocniej brzmiało w jej sercu. „Papież przypomniał Filipińczykom, że ich powołaniem jest misja w Azji. Po wielu latach od tej chwili widzę rękę Bożą w tym, co mnie spotkało. Bóg opiera się naszym pragnieniom (ja pragnęłam pojechać do Wietnamu), ale robi to, ponieważ chce czegoś więcej, czegoś lepszego”.
Czego Bóg od niej oczekiwał? Zrozumiała to wkrótce. „Nasze zgromadzenie Błogosławieństw ma charakter misyjny i chciałyśmy dzielić się tym zapałem z miejscową młodzieżą, tak aby oni sami też mogli dawać siebie, ewangelizować. Trzeba dodać, że w Azji jest bardzo mało katolików i w ogóle chrześcijan. Okazało się, że w tym wezwaniu, które usłyszałam, była ta sama nić przewodnia co w wezwaniu Papieża”.
Rok później siostra Sophie powróciła do Manili. Najpierw pracowała w jednej z organizacji pozarządowych, która zajmowała się dziećmi ulicy. Potem założyła dom, który nazwała „Szkołą Życia”. Znajdowały tam schronienie dziewczęta, którym siostry pomagały wyjść z prostytucji. O jednej z nich jeszcze usłyszymy…
Lolek czy Karol?
Sobota, 14 stycznia
Na Filipinach nie ma świtu, ani zmierzchu. Dzień przechodzi od razu w noc, a noc w dzień. Około osiemnastej zapadały ciemności. Tym piękniej wyglądał Park Rizala, do którego kilkaset tysięcy osób przyszło ze świecami w rękach, aby uczestniczyć w wieczornym czuwaniu z Ojcem Świętym.
Pojawienie się Papieża wywołało olbrzymią falę entuzjazmu. Do stałego repertuaru okrzyków („John Paul II, we love you!”) młodzi Filipińczycy dołączyli jeszcze jeden okrzyk:
– Lolek! Lolek! – skandowali.
Słysząc zdrobnienie, którym wołano na niego w dzieciństwie, papież powiedział:
– Lolek, to nie brzmi zbyt poważnie. Jan Paweł II to zbyt poważnie. Może znajdziemy coś pośrodku. Spróbujmy poszukać jakiegoś określenia pośrodku. Lolek to dziecko. Jan Paweł II to stary człowiek. Pomiędzy nimi był Karol.
Te proste słowa wywołały jeszcze większą eksplozję radości.
– Karol! Karol! – zaczęli wołać Filipińczycy.
Procesjonalnie wniesiono Krzyż Światowych Dni Młodzieży. Jan Paweł II odmówił modlitwę, a potem młodzi ludzie zaczęli zadawać mu pytania.
– Czego oczekiwałeś od nas, zwołując Światowy Dzień Młodzieży?
– Dlaczego każesz nam przemierzać cały świat?
– Czy spełniliśmy twoje oczekiwania?
– Co jeszcze powinniśmy uczynić?
„Wasze pytania odtwarzają jak gdyby scenę z Ewangelii, w której młodzieniec pyta Jezusa: Nauczycielu dobry, co mam czynić? (por. Mk 10,17). Jezus zwrócił przede wszystkim uwagę na jego postawę pytającego – na szczerość jego poszukiwania. Zrozumiał, że młodzieniec rzeczywiście szczerze szuka prawdy o życiu i o własnej drodze życiowej.
To ważna sprawa. Życie to czas, który został nam podarowany i w którym każdy z nas staje wobec wyzwania, jakie niesie samo życie: to wyzwanie polega na znalezieniu swojego celu, przeznaczenia i na walce o nie. Alternatywą jest przeżycie tego czasu w sposób powierzchowny, ‘utracenie’ życia dla marności; nieumiejętność odkrycia w sobie zdolności do dobra i tym samym drogi do prawdziwego szczęścia. Zbyt wielu młodych ludzi nie zdaje sobie sprawy, że sami są w głównej mierze odpowiedzialni za nadanie głębokiego sensu własnemu życiu. Tajemnica wolności należy do samej istoty tej wielkiej przygody, jaką jest życie dobrze przeżyte”.
„Wyjeżdżając z Holandii wiedziałem o Papieżu tyle, że jest on człowiekiem, który mówi nam o wszystkim, czego nie wolno robić – mówi obecny w Manili Michel Remery, wówczas student architektury, dzisiaj ksiądz. – W Manili zobaczyłem bardzo dobrego starszego człowieka, który był dla nas wszystkich jak dziadek. Im więcej przyglądałem mu się tego wieczora i nazajutrz, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że on nas kocha, nas młodych ludzi i chce, żebyśmy poznali Chrystusa i głosili go naszym kolegom. I że on naprawdę bardzo troszczy się o nas i o to, co z nami będzie. Naprawdę czułem, że nas kocha. Dlatego był tam, śpiewał i poruszał się w takt pieśni razem z nami”.
Ten wieczór był naprawdę niezwykły. To było już trzecie wieczorne czuwanie, w którym uczestniczyłem i jeszcze nigdy nie widziałem papieża tak młodzieńczego jak wówczas. Filipińczycy śpiewali i tańczyli, a Ojciec Święty razem z nimi kołysał się, a nawet kręcił swoją laską, która zastąpiła mu pałeczkę dyrygenta. „Był w jakiś sposób z nami zjednoczony – wspomina ksiądz Remery. – Mimo różnicy wieku nie było różnicy w miłości do Chrystusa i do siebie wzajemnie. Pamiętam to bardzo dobrze. Wzruszająca scena. Ojciec Święty żartuje i jednocześnie mówi nam – nie jestem tu tylko jako Papież, jestem tu jak zwyczajny człowiek. Kocham was. Naprawdę czuliśmy, że on jest jak nasz dziadek, z którym o wszystkim możemy porozmawiać, z którym możemy wspólnie świętować”.
To było rzeczywiście niesamowite. Michel Remery nie mógł napatrzeć się na tę radosną i jednocześnie rozmodloną rzeszę ludzi, która śpiewała i krzyczała, by za chwilę – gdy tylko papież zaczynał mówić – milknąć, by słuchać go w ciszy i skupieniu. Ale – trzeba przyznać – mówił on tak, że nie dało się nie słuchać. Kiedy Michelowi zdarzyło się pójść do kościoła w rodzinnej Holandii czuł się tam dość nieswojo. „Byłem ochrzczony w dzieciństwie i wychowany jako katolik, ale szczerze mówiąc niewiele różniłem się od innych studentów holenderskich – mówi. – Żyłem jak oni. Sprawy Kościoła nie zaprzątały zbytnio mojej uwagi. Zawsze, kiedy wchodziłem do kościoła widziałem starych ludzi z siwymi włosami, którzy słuchali księdza mówiącego o rzeczach, które mnie nie dotyczyły. Ksiądz mówił na przykład: Jaka szkoda, że nie ma tu naszych wnuków, co za szkoda, że kościoły nie są już pełne. A ja myślałem sobie: ale ja tu jestem, więc powiedz mi coś o tym Jezusie, którego chcę poznać. Nie udawało mi się znaleźć Go w kościele, więc stwierdziłem, że choć przesłanie Jezusa jest dobre, to nie wygląda na to, by Kościół był jeszcze żywy, wydawało mi się, że umiera”.
Tu, w Manili, było inaczej. Kościół żył, mało tego, wprost eksplodował życiem.
Naturalne ciemności, które zapadły z chwilą rozpoczęcia czuwania rozpraszały mocne latarnie. Kilkakrotnie jednak dochodziło do awarii elektryczności. Światło gasło. Tymczasem młodzi ludzie zgromadzeni w Parku Rizala zapalali swoje świece:
– To nieprawdopodobne ale prawdziwe – powiedział w pewnym momencie Papież. – Na początku była ciemność. Na końcu wszędzie świetliste punkty. Bardzo dobrze młodzi ludzie. Potrzebujemy filipińskiej inspiracji. To wszystko jest cudowne. Czy wiecie, gdzie będziemy mieć następny Światowy Dzień Młodzieży? Może już wiecie?
Odpowiedziały mu głośne okrzyki „No!” (Nie!)
– Jeszcze nie? Moglibyście zapytać kardynała Paryża? Odkryje wam tajemnicę. To tajne. Ściśle tajne!
Wówczas arcybiskup Paryża, kardynał Jean–Marie Lustiger powiedział:
– Jesteście zaproszeni wszyscy za dwa lata do Paryża.
Może to było proroctwo?
Niedziela, 15 stycznia
– Nie przedostaniemy się – trzeba wysiadać – powiedział nasz opiekun.
Siedziałem wśród kilkudziesięciu arcybiskupów i kardynałów w wielkim autokarze, który miał nas przewieźć z hotelu na Mszę kończącą X Światowy Dzień Młodzieży. Byliśmy zaopatrzeni we wszelkie możliwe przepustki, napisy VIP i policyjną asystę na motocyklach. Ale kilka kilometrów przed parkiem autokar musiał się zatrzymać. Wszystkie ulice prowadzące do Parku Rizala zostały zablokowane przez ludzi. Jak dostać się do ołtarza, gdzie Papież miał odprawiać Mszę? Jedynym wyjściem była wędrówka na piechotę. Ku mojemu zaskoczeniu ludzie widząc kardynałów i biskupów idących gęsiego w stronę Parku rozsuwali się i z uprzejmymi uśmiechami robili miejsce temu nietypowemu pochodowi.
Podobne wrażenie miał zmierzający z innej strony Michel Remery: „Musieliśmy przejść przez ten tłum i utorować sobie drogę, aby dojść do Ojca Świętego. Wciąż jestem zadziwiony, z jaką miłością i troską nas przepuszczano. Było tyle ludzi, że przesunięcie się nawet o kilkanaście centymetrów stwarzało ogromne trudności. A jednak robili to. Zamiast krzyczeć na nas i złościć się (wydaje mi się, że ludzie mogliby się tak zachowywać w podobnej sytuacji) oni byli bardzo zadowoleni, pozdrawiali nas, mówili, że będą się za nas modlić. Byliśmy dla nich przedstawicielami młodzieży z całego świata i byli bardzo szczęśliwi, że mogli nas przepuścić do ołtarza, gdzie miał być Ojciec Święty”.
Samo dotarcie na miejsce graniczyło z cudem. A jak przybędzie tu Papież? Do tej pory Jan Paweł II poruszał się po Manili papamobilem – sprawiało to wiele radości zarówno jemu samemu jak i Filipińczykom. Dziś miało być podobnie. Nie dziwiliśmy się więc zbytnio, że jego przyjazd się opóźniał. Mijały minuty, a Papieża wciąż nie było. Według planu Msza miała się właśnie rozpocząć, gdy na horyzoncie zobaczyłem helikopter. Z ogłuszającym hukiem silnika zbliżył się do placyku położonego na tyłach amfiteatru. Wysiedli z niego członkowie papieskiej asysty. Za chwilę helikopter wystartował, by powrócić po kilkunastu minutach z prezydentem Filipin i jego otoczeniem. Wreszcie trzeci, ostatni kurs. Ku naszej wielkiej radości tym razem w drzwiach ukazał się Ojciec Święty. Ostrożnie, podpierając się laską schodził po schodkach. W tej chwili reporterzy wycelowali w niego dziesiątki aparatów. Tyle się mówiło ostatnio o coraz bardziej widocznej niesprawności Jana Pawła II. Jak poradzi sobie ze schodkami? Poradził sobie. Przeszedł niedaleko grupki Filipińczyków wznoszących po polsku okrzyki „Niech żyje Papież” i śpiewających „Sto lat” (uczyłem ich tego w czasie oczekiwania). Kilkanaście minut później rozpoczęła się Msza święta.
„W imieniu Forum Młodzieży miałem wygłosić przesłanie do uczestników ŚDM i do Papieża – wspomina Michel Remery. – Dziękowaliśmy Mu, że nas zaprosił. Przeczytałem to przesłanie podczas ceremonii zakończenia ŚDM w obecności ok. 5 milionów ludzi. Potem Ojciec Święty poprosił, żebym podszedł do niego. Przez chwilę rozmawialiśmy o tym, jak żyć tym przesłaniem, które przyjęliśmy za swoje. To był bardzo istotny moment w moim życiu. Przesłanie mówiło o oddaniu się Chrystusowi, o tym, że chcemy więcej się o Nim dowiedzieć, że chcemy pracować dla Niego i dla Jego Kościoła. Pamiętam bardzo dokładnie jak Papież podkreślał, że naprawdę powinniśmy próbować żyć tym przesłaniem. Powiedział też: ‘Będę się za was modlił, abyście mogli poznawać Chrystusa i coraz bardziej go kochać, abyście mogli mówić o Chrystusie wszędzie, gdzie będziecie i bez względu na to, co się stanie’. Może to było proroctwo? Powiedział mi, że będę głosił Ewangelię. A teraz jestem księdzem”.
Papież nie tylko wygłasza przemówienie, ale prowadzi dialog
Już z okien śmigłowca Papież zobaczył ten niesamowity widok. Cały park Rizala (zwany również parkiem Luneta) wypełniało morze ludzi, wszystkie okoliczne ulice były jak wpadające do niego rzeki. Nie można było dostrzec wolnego skrawka gruntu – głowa przy głowie, ramię przy ramieniu i tak to się ciągnęło na przestrzeni wielu kilometrów kwadratowych.
(Nazajutrz dziennik „Manila Times” pisał: Po raz ostatni Filipińczycy wyszli na ulice w tak wielkiej liczbie, aby obalić tyrana, ale wczoraj przyciągnął ich przeszło siedemdziesięcioletni Polak, który przekazał im orędzie nadziei i miłości. Jak twierdzą watykańscy urzędnicy Jan Paweł II spotkał się z największą ludzką rzeszą w czasie swojego siedemnastoletniego pontyfikatu. Msza odprawiona w Parku Luneta była triumfalnym zwieńczeniem 5-dniowej papieskiej podróży na Filipiny. (...) Policja i przedstawiciele Watykanu oceniają, że zgromadzenie liczyło ponad cztery miliony ludzi; było ich o milion więcej niż tych, którzy zmierzyli się z czołgami i karabinami w 1986 roku w czasie rewolucji „people power”, która zakończyła skorumpowane rządy prezydenta Ferdynanda Marcosa).
Dni spędzone na Filipinach były dla Ojca Świętego nadzwyczajnym przeżyciem. Młodzież przyjmowała go jak dawno oczekiwanego ojca, z którym nie chce się rozstać.
„Drodzy młodzi przyjaciele, X Światowy Dzień Młodzieży dobiega końca – mówił Papież na zakończenie Mszy 15 stycznia. – Jeżeli klaszczecie, to znaczy, że myślicie i jesteście zdolni do refleksji. Podziwiam tę waszą refleksję. Podziwiam łaskę Chrystusa, która kryje się w waszej refleksji i w waszych oklaskach. A więc Papież nie tylko wygłasza przemówienie, ale prowadzi dialog. Mówi i słucha, słucha, co wy mówicie. I może ważniejsze jest to, co wy mówicie tymi oklaskami! Jesteśmy dziś bardzo spóźnieni, ale ten dzień nie powinien się skończyć. Powinien trwać zawsze. Nadszedł czas, aby bardziej zdecydowanie pójść za Chrystusem wypełniając Jego zbawczą misję”.
Wizytówka Matki Teresy i flamandzka flaga
Dla Renée Meinesz Światowy Dzień Młodzieży z pewnością nie skończył się z chwilą, gdy w niedzielne popołudnie olbrzymia rzesza ludzi opuszczała park nad Zatoką Manilską. Miała jeszcze poznać kawałek Azji i osobę, która (podobnie jak Papież) przyjechała tu z Europy i której ojczyzna kilkadziesiąt lat pozostawała we władzy surowego komunistycznego reżimu. Niewielka grupa, z którą Renée przyjechała na Światowy Dzień Młodzieży w drodze powrotnej zatrzymała się w Kalkucie, aby poznać Matkę Teresę – Albankę, laureatkę Pokojowej Nagrody Nobla i założycielkę prężnie rozwijającego się zgromadzenia Misjonarek Miłości.
„Pamiętam tę wizytę w klasztorze Matki Teresy – mówi Renée. – Nasza ósemka uczestnicząca w Światowym Dniu Młodzieży, ksiądz oraz dziennikarz. Kiedy tam dotarliśmy, akurat rozpoczęła się Msza św. w klasztornej kaplicy. Była tam Matka Teresa i wszystkie siostry miłosierdzia, a także trochę wolontariuszy. Matka Teresa siedziała z tyłu kaplicy opierając się kolanami o podłogę. Cały czas się modliła. Nie było tam krzeseł. Po Mszy czekaliśmy, aby się z nią zobaczyć. I oto jest! Malutka i uśmiechnięta. Dziennikarz zadał jej kilka pytań o zdrowie. Bez odpowiedzi. Nie odpowiedziała na te pytania, ale wyjaśniła nam ile sióstr miłosierdzia jest teraz na świecie. ‘A ty możesz być dwieście druga, twoja przyjaciółka dwieście trzecia’ – mówiła! Potem odeszła. Ale wróciła niosąc coś w rękach. Dała nam medalik Matki Boskiej z Rue du Bac i małą żółtą kartkę. To moja wizytówka – powiedziała. Ale to był żart, bo na karteczce znajdowała się jej krótka modlitwa. Powiedziała nam, że powinniśmy ją codziennie odmawiać. Oto jej treść: ‘Owocem ciszy jest modlitwa. Owocem modlitwy jest wiara. Owocem wiary jest miłość. Owocem miłości jest służba i owocem służby jest pokój’”.
W tym roku Renée miała jeszcze jedną niezwykłą przygodę.
Po powrocie do Europy skontaktował się z nią ksiądz Renato Boccardo, którego poznała w czasie Forum Młodych w Manili.
– Czy przyjechałabyś we wrześniu do Loreto? – zapytał. W Loreto zaplanowano zlot młodzieży europejskiej EURHOPE (EUR – EUROPA, HOPE – NADZIEJA). Ponieważ z powodu odległości i kosztów do Manili nie mogło przyjechać wielu młodych Europejczyków zorganizowano dla nich uroczystość „uzupełniającą” w tym włoskim sanktuarium, gdzie – jak głosi tradycja – znajduje się Domek Świętej Rodziny z Nazaretu. Ksiądz Boccardo poprosił Renée, aby przywiozła ze sobą belgijską flagę oraz nieco ziemi ze swojego kraju. Podczas spotkania Papież miał zasadzić symboliczne drzewko w ziemi z różnych krajów europejskich.
Do Loreto przyjechał wówczas również niejaki Jan Vos, także Belg (z flamandzkiej części tego kraju). Pierwsze kroki skierował do Bazyliki, gdzie znajduje się Domek Nazaretański. Wszedł tam i pomodlił się:
„Panie, wiem, że chcę się ożenić. Ale nie chcę działać pod przymusem, nie chcę myśleć o tym, że muszę znaleźć jakąś dziewczynę. Zostawiam to Tobie. Ale stawiam JEDEN warunek. Chcę ożenić się tylko z taką dziewczyną, która będzie Ci wierna”.
Nazajutrz, w sobotę kilkaset tysięcy młodych ludzi spotkało się na polu Montorso położonym w pobliżu wybrzeża Adriatyku. Czekali na Ojca Świętego. W pewnym momencie Renée zobaczyła flamandzką flagę powiewającą w 350-tysięcznym tłumie. Poszła tam. I spotkała Jana. “Razem ze swoim przyjacielem siedział pośrodku grupy Polaków – wspomina. – Ci Polacy spowiadali się, inni śpiewali i modlili się. To było nasze pierwsze spotkanie. Możemy powiedzieć, że Ojciec Święty połączył nas ze sobą. Co więcej, była tam też Maryja, Święta Rodzina, Europa i media (mieliśmy połączenie satelitarne z siedmioma miejscami w Europie). To streszczenie duchowości Ojca Świętego i model naszego obecnego życia rodzinnego”.
Pobrali się trzy lata później.