Święta matka rodziny – Gianna Beretta Molla


Macierzyństwo jest owocem małżeńskiego zjednoczenia mężczyzny i kobiety, owego biblijnego „poznania”, jakie odpowiada „jedności dwojga w ciele” (por. Rdz 2,24), w ten sposób zaś urzeczywistnia ono – od strony kobiety – szczególny „dar z samej siebie” jako wyraz miłości oblubieńczej, dzięki której małżonkowie łączą się ze sobą tak ściśle, że stanowią „jedno ciało”. Biblijne „poznanie” tylko wówczas realizuje się w całej prawdzie osoby, gdy wzajemny dar z siebie nie ulega zniekształceniu przez pragnienie mężczyzny stania się „panem” swej oblubienicy („on będzie panował nad tobą”) ani przez zamknięcie się kobiety we własnych instynktach („ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia” Rdz 3,16).

 
Mulieris dignitatem, 18

Watykan, 24 kwietnia 1994

Wysoki, szczupły mężczyzna w towarzystwie dwóch kobiet wszedł na plac św. Piotra i skierował się ku ołtarzowi przed bazyliką. Wszyscy ubrani byli na ciemno, jak nakazywała watykańska etykieta. Podeszli do żołnierza Gwardii Szwajcarskiej, a mężczyzna wyjął z marynarki zaproszenia. Szwajcar przeczytał tekst i zasalutował.

– Panie Molla, jesteśmy zaszczyceni pańską obecnością – powiedział i wskazał drogę wiodącą na podwyższenie, gdzie przygotowane już były krzesła dla honorowych gości.

Piotr Molla przyszedł tu w towarzystwie dwóch córek: młodszej Gianny Emmanueli i starszej Laury. Już wkrótce miała się rozpocząć niezwykła dla nich uroczystość. Zaproszeni zostali na mszę beatyfikacyjną Gianny Beretty Molli, żony Piotra i matki Laury oraz Gianny Emmanueli.

Ta druga nie pamiętała swojej mamy. Gianna Beretta zmarła zaledwie siedem dni po urodzeniu córki, a jej życie było ceną, którą zapłaciła za urodzenie dziecka.

Trzy dni przed uroczystością beatyfikacyjną Gianna Emmanuela obchodziła swoje 33 urodziny i razem z rodzeństwem i ojcem przeglądała zapiski i zdjęcia matki z tamtych lat. Tata wyciągnął też dwa żurnale, które przywiózł z Paryża w marcu 1962 roku. Mama kazała mi je kupić „Jeśli Bóg uratuje życie mnie i dziecku, chcę się odprężyć”. [?]

– Spójrz – głos ojca wyrwał Giannę z zamyślenia. Tata pokazywał jej fronton bazyliki św. Piotra, na którym wisiały trzy, zakryte jeszcze, portrety.

– Ciekawe, gdzie umieszczono obraz mamy – zastanawiał się pan Molla, ale w tej chwili przerwał, ponieważ z bazyliki zaczęli wychodzić biskupi i kardynałowie koncelebrujący mszę beatyfikacyjną. Wszyscy wstali z miejsc, a po chwili burzliwe oklaski powitały Jana Pawła II. Papież miał beatyfikować Giannę oraz drugą Włoszkę, Elżbietę Canori Morę, która przed stu pięćdziesięciu laty doprowadziła do nawrócenia swojego męża. Wśród dzisiejszych błogosławionych miał się znaleźć także Izydor Bakanja, młody katecheta z Afryki. Jego beatyfikacja związana była z odbywającym się właśnie w Rzymie specjalnym synodem dla Afryki, natomiast beatyfikacja Gianny i Elżbiety wyraźnie łączyła się z trwającym Rokiem Rodziny. Po wstępnych obrzędach nastąpiła uroczysta chwila. Ojciec Święty wygłosił formułę beatyfikacyjną i odsłonięto portrety nowych błogosławionych. Piotr nie mógł opanować wzruszenia, gdy na frontonie bazyliki św. Piotra zobaczył wizerunek swojej żony. Potem wszyscy usiedli, aby wysłuchać papieskiej homilii.



Wynosimy dzisiaj do chwały ołtarzy również dwie włoskie kobiety: Giannę Berettę Mollę oraz Elżbietę Canori Morę. Kobiety heroicznej miłości – mówił Jan Paweł II. –  Przykładne żony i matki, które w codziennym życiu dały świadectwo trudnym wartościom Ewangelii.

Uwieńczeniem życia Gianny Beretty Molli, która była najpierw wzorową studentką, potem aktywnie zaangażowała się w działalność wspólnoty kościelnej oraz została szczęśliwą żoną i matką, stało się złożenie ofiary z siebie, by mogło żyć dziecko, które nosiła w łonie i które dzisiaj jest tutaj z nami! Jako chirurg była w pełni świadoma grożących jej konsekwencji, lecz nie cofnęła się przed ofiarą, potwierdzając w ten sposób heroiczność swoich cnót.



Pragnę Ci oddać siebie w darze


Gianna Beretta Molla była zwykłym, ale jakże wymownym świadkiem Bożej miłości. Kilka dni przed zawarciem małżeństwa pisała: „Miłość to najpiękniejsze uczucie, jakie Pan zaszczepił w ludzkich duszach”.

   
Rzym, 16 maja 2004



21 lutego 1955

Gianna pokrywała kartkę szybkim, zdecydowanym pismem, jakby pragnęła zdążyć umieścić na niej te wszystkie myśli i uczucia, które od pewnego czasu wypełniały jej głowę i serce.



Najdroższy Piotrze!

Przepraszam Cię, wybacz, że od samego początku mojego listu będę się zwracała do Ciebie po imieniu i na „Ty”. Myślę, iż po wczorajszym spotkaniu, w czasie którego byliśmy na siebie wzajemnie otwarci, możemy przejść na taki stopień zażyłości, która pozwoli nam jeszcze lepiej się poznać i pokochać.

Przerwała na chwilę. W tych kilku linijkach zawierało się tyle treści.

Miała wewnętrzną pewność, że Piotr jest jej przeznaczony, a ona jemu. Ich głębsza znajomość trwała stosunkowo krótko, właściwie od dwóch miesięcy, a dokładnie od zeszłorocznej uroczystości Niepokalanego Poczęcia, kiedy oboje uczestniczyli we mszy prymicyjnej wspólnego znajomego, kapucyna Lino Garavaglii. Pierwszy raz zetknęli się ze sobą cztery lata wcześniej w dość smutnych okolicznościach. Piotr przyjechał do Magenty odwiedzić swoją ciężko chorą siostrę Teresinę. Gianna, wówczas już lekarka, robiła jej transfuzję. Niestety, siostry Piotra nie udało się uratować. Później spotkali się przypadkowo kilka razy, pracowała bowiem w Mesero, gdzie mieszkali jego rodzice. Słyszał, że jest osobą głęboko religijną, a zarazem świetną lekarką, bardzo oddaną swoim pacjentom.

W czasie obiadu po mszy usiedli naprzeciw siebie. Wieczorem Piotr zapisał w dzienniku: „Bogu dziękuję. Myślę, że miało miejsce wspaniałe spotkanie”. Zaczął zabiegać o spotkanie z nią. Okazja nadarzyła się kilka tygodni później. W Sylwestra wybrali się na uroczysty koncert do słynnej mediolańskiej La Scali. Ubrali się niemal jak do ślubu.

Uśmiechnęła się i znowu pochyliła się nad kartką.

Naprawdę chciałabym uczynić Cię szczęśliwym i być taka, jakiej pragniesz: dobra, wyrozumiała i gotowa do poświęceń, których będzie wymagało od nas życie”.

W Piotrze rozpoznała mężczyznę, z którym mogła się związać na zawsze. Wyczuwała w nim człowieka szlachetnego i pragnącego dobra innych. Owszem, był zamknięty w sobie i nieskory do okazywania uczuć, ale to można było łatwo zrozumieć. Wychowywał się przecież poza domem rodzinnym – jego ojcu bardzo zależało, aby syn mógł zdobyć wyższe wykształcenie i wysłał go do kolegium ojców barnabitów w Monzie. Panowała tam surowa dyscyplina, podkreślano przede wszystkim obowiązek nauki i pracy, co nie sprzyjało kształtowaniu się bogatszego życia uczuciowego. Ale czyż to nie stawało się jej zadaniem, dobrem, którym mogła obdarzyć tego człowieka?

Nie mówiłam Ci jeszcze, że zawsze byłam osobą bardzo wrażliwą i łaknącą uczucia. Dopóki miałam rodziców, wystarczało mi ich ciepło. Później, pomimo że stale pozostawałam w wyjątkowej jedności z Panem Jezusem, pracując dla Niego, odczuwałam brak mamy. Odnalazłam ją dopiero w tej tak drogiej mi siostrze zakonnej, o której Ci wczoraj mówiłam.



Jej rodzice kochali się bardzo i bardzo też kochali swoje liczne dzieci. Oboje zmarli przed trzynastu laty – mama pierwszego maja, a tata pierwszego września.



Teraz pojawiłeś się Ty. Pokochałam Cię i pragnę oddać Ci siebie w darze, aby stworzyć prawdziwie chrześcijańską rodzinę.

Do zobaczenia, Drogi Piotrze.



Miłość jest płodna

Wzajemny dar osoby w małżeństwie otwiera się na dar nowego życia, nowego człowieka, który również jest osobą na podobieństwo swoich rodziców. Macierzyństwo zawiera w sobie od samego początku szczególne otwarcie na nową osobę: ono właśnie jest udziałem kobiety. W otwarciu tym, w poczęciu i urodzeniu dziecka kobieta „odnajduje siebie przez bezinteresowny dar z siebie samej”. Dar wewnętrznej gotowości na przyjęcie i wydanie na świat dziecka jest związany ze zjednoczeniem małżeńskim, które – jak powiedziano – winno stanowić szczególny moment wzajemnego obdarowywania się sobą ze strony kobiety i mężczyzny.

   
Mulieris dignitatem, 18



Burzliwe oklaski rozległy się w bazylice św. Marcina w Magencie, gdy Gianna i Piotr stanęli na ślubnym kobiercu 24 września 1955 roku.

Panna młoda wyglądała pięknie: biała satynowa suknia, na głowie upięty welon z tiulu. Trudno było nie pomyśleć o strofach z Pieśni nad pieśniami: „Mój miły jest mój, a ja jestem jego, on stada swe pasie wśród lilii”.

Ich narzeczeństwo nie trwało długo, oficjalnie zaręczyli się 11 kwietnia tego samego roku. To były wspaniałe, szczęśliwe dni. Im więcej z nią przebywał, tym bardziej się przekonywał, że Gianna wyjątkowa – czuła, a jednocześnie zdecydowana. Chciała być dla niego dobra, także w tym znaczeniu, że pragnęła mu pomóc być lepszym. Wyznał jej, że za dużo pracuje: codziennie do późnych godzin, w soboty, a nierzadko w niedziele.

– Szczypta prawdy – powiedziała mu wtedy. – Pięknie jest pracować, ale trzeba też odpoczywać. Zobacz, jakie mamy piękne koncerty. Wykupimy na nie cały karnet. Teatr także jest bardzo piękny.

Nie zamierzali zwlekać ze ślubem. Gianna miała trzydzieści trzy lata, Piotr dziesięć lat więcej. Pragnęli mieć dzieci, i to więcej niż jedno czy dwoje. W listopadzie 1956 roku przyszedł na świat Pierluigi, a po nim dwie córki: Maria Zita (zwana w domu Marioliną) i Laura (wołano na nią Lauretta). Każda ciąża wiele Giannę kosztowała. Po urodzinach drugiej córki pisała do przyjaciółki, Mariucci Parmigiani:



Najdroższa Mariuccio!

Nie wiem, czy otrzymałaś informację: w środę rano, o ósmej piętnaście, urodziła się Lauretta. Czy możesz sobie wyobrazić naszą radość przede wszystkim z tego powodu, że – dzięki Bogu – wszystko poszło dobrze, a poza tym dlatego, że dziewczynka jest piękna, grzeczna, zdrowa, a ponadto urodziła się właśnie dziewczynka. Ja przecież pragnęłam siostrzyczki dla Marioliny. Wiem z doświadczenia, jak cenne są siostry, i tak oto Pan Jezus wysłuchał mych modlitw.

Radość Gianny była tym większa, że jeszcze miesiąc wcześniej drżała o życie dziecka.

W zeszłym miesiącu, dokładnie piętnastego, musiałam natychmiast zostać odwieziona do szpitala z powodu jakiegoś zatrucia. Bardzo, bardzo mnie bolało. Miałam ciągle skurcze, gorączkę, torsje. Pojawiło się ryzyko utraty mojej dzieciny. Przerażona, posłuchałam Nando[1], który zabrał mnie do Monzy. Była już północ, gdy czekał na mnie nasz znajomy, profesor Ostetrico. Przy pomocy tlenu, środków uspokajających i dzięki hipodermolizie wszystko przeszło. Po dwóch dniach mogłam wyjechać na lotnisko Malpensa na spotkanie z Piotrem, który – niczego nie świadom – wracał z Ameryki.

„Niczego nie świadom”. Gianna była zadowolona, że oszczędziła mężowi niepokoju. Tak postępowała zawsze, także wtedy, gdy czuła się źle w czwartej ciąży. Początkowo nie przywiązywała wielkiej wagi do dolegliwości, ale stosunkowo szybko okazało się, że tym razem chodzi o coś poważniejszego. Miała włókniaka, który zagrażał życiu matki i dziecka.

Na początku września poddała się operacji. Dziecko w jej łonie rosło, lecz jednocześnie w rodzicach tlił się niepokój.



Święta Gianna

…macierzyństwo kobiety stanowi szczególną „część” tego wspólnego rodzicielstwa, jego pełniej angażujący wymiar. Rodzicielstwo – chociaż należy do obojga – urzeczywistnia się o wiele bardziej w kobiecie, zwłaszcza w okresie prenatalnym. Kobieta też bezpośrednio „płaci” za to wspólne rodzicielstwo, które o wiele dosłowniej pochłania energie jej ciała i duszy. Trzeba więc, aby mężczyzna był tego w pełni świadom, że w tym wspólnym ich rodzicielstwie zaciąga on szczególny dług wobec kobiety. Żaden program „równouprawnienia” kobiet i mężczyzn nie jest gruntowny, jeśli tego nie uwzględnia w sposób zupełnie zasadniczy.

 
Mulieris dignitatem, 18



16 maja 2004

„Piotrze, ja już tam byłam, i czy ty wiesz, co widziałam? Pewnego dnia opowiem ci o tym”.

Słowa Gianny dźwięczały mu w uszach, kiedy patrzył, jak opada zasłona z jej portretu zawieszonego na fasadzie Bazyliki św. Piotra.

Mijało dziesięć lat od chwili, gdy na tym samym placu, z ust tego samego papieża usłyszał, że jego żona cieszy się chwałą błogosławionych. Teraz otrzymała tytuł świętej.

Na portrecie zrobionym na podstawie rodzinnego zdjęcia stała roześmiana na tle górskiego pejzażu, trzymając na rękach dziecko. On też ją zapamiętał, jak trzymała w ramionach dziecko – ich malutką, dopiero co narodzoną Giannę Emmanuelę. To była niedziela Zmartwychwstania 1962 roku. Nie była tak promiennie uśmiechnięta, leżała w szpitalnym łóżku i patrzyła na córeczkę ze smutkiem. Przeczuwała, że ją osieroci. Bolało ją coraz bardziej. W nocy z wtorku na środę przeszła ciężką zapaść. Kiedy się ocknęła, powiedziała mu, „że już tam była”. I dodała:

Ale ponieważ byliśmy zbyt szczęśliwi, żyliśmy zbyt dobrze z naszymi cudownymi dziećmi, pełni zdrowia i łaski, ze wszystkimi błogosławieństwami nieba, zostałam odesłana tu ponownie, aby jeszcze pocierpieć, ponieważ nie jest słuszne stanąć przed Panem Jezusem bez wielu cierpień.

Spełnił jej życzenie, aby zabrać ją ze szpitala do domu. Do tego domu, który porządkowała z niespotykaną dokładnością po operacji włókniaka. Zupełnie jakby szykowała się do jakiejś podróży i nie chciała zostawiać nieładu w gospodarstwie. Ona – lekarka – wiedziała, że jej i dziecku wciąż grozi niebezpieczeństwo. Przed nim to ukrywała, nie chcąc, aby się martwił. Dopiero na kilka dni przed porodem powiedziała mu: „Jeśli musicie wybierać między mną a dzieckiem, to żadnego wahania: wybierzcie – żądam tego – wybierzcie dziecko. Ratujcie dziecko”. Wtedy dopiero uświadomił sobie, jak wielkie niebezpieczeństwo jej grozi.

Dziewczynka przyszła na świat zdrowa i w pełni sił. Matka gasła w zastraszającym tempie. W agonii szeptała: „Jezu, kocham Cię! Jezu, kocham Cię!”

Przyszedł sobotni poranek, 28 kwietnia. Dzieci budziły się ze snu i zaczynały swój poranny szczebiot. Być może usłyszała jeszcze ich głosy, zanim jej serce przestało bić.

Dlaczego jemu przyszło żyć tak długo?

Msza kanonizacyjna dobiegała końca. Gianna Emmanuela popchnęła wózek, na którym siedział jej ojciec. Za chwilę mieli spotkać się z Janem Pawłem II. Choć był młodszy od Piotra o osiem lat, to również nie był już w stanie poruszać się o własnych siłach. Siedział na specjalnym tronie zainstalowanym na platformie, którą można było przesuwać. Jakież to musiało być upokorzenie dla tego człowieka, który kiedyś wędrował po górach i szusował na nartach. Joanna też przepadała za górami i chętnie zakładała deski.

Byli już przy Papieżu. Gianna Emmanuela pomogła Piotrowi wstać z wózka. Wyciągnął rękę, uśmiechając się szeroko. Dotknął dłoni Jana Pawła II. Dwóch Piotrów…

Naśladując Chrystusa, który „umiłowawszy swoich [...] do końca ich umiłował” (J 13,1), ta święta matka rodziny w sposób heroiczny dochowała wierności zobowiązaniom podjętym w dniu zawarcia sakramentu małżeństwa. Najwyższa ofiara, którą uwieńczyła swe życie, świadczy o tym, że tylko wtedy człowiek może się zrealizować, gdy ma odwagę całkowicie poświęcić się Bogu i braciom.

 
Rzym, 16 maja 2004





[1] Brat Gianny, Ferdynand, również lekarz.