Cuda Jana Pawła II. Wydanie poszerzoneFragment książki Cuda Jana Pawła II

Niedziela, 3 kwietnia 2005 roku

 – Tomek, może zadzwoniłbyś do Zbyszka? – Ania poprosiła męża. – On pewnie tam będzie.

Ze Zbyszkiem przyjaźnili się od dawna, Tomek znał go jeszcze z harcerstwa. Teraz studiował w Rzymie i byli pewni, że wczorajszy dzień spędził na Placu Św. Piotra. I na pewno jeszcze tam powróci, szczególnie w dzień pogrzebu Papieża.

Tomek, lekko zaskoczony, spojrzał na żonę.

 – Wiesz, mógłby pomodlić się w naszej intencji – powiedziała cicho.

Tomek i Ania pobrali się osiem lat wcześniej. Ona – absolwentka polonistyki, on – dyrektor w dużej zagranicznej firmie. Kiedy 20 czerwca 1998 roku stawali na ślubnym kobiercu byli przekonani, że dziewięć miesięcy później zaczną oczekiwać pierwszego potomka.

„Zawsze chcieliśmy mieć dużo dzieci – mówi Ania. – Nie było jakiejś konkretnej liczby.”

„Ania lubiła koszykówkę, ja piłkę nożną – dodaje Tomek – więc żartowaliśmy sobie, że możemy mieć drużynę piłkarską lub koszykarską”.    

Ale rzeczywistość okazała się inna. Dziecko nie pojawiło się ani w dziewięć miesięcy po ślubie, ani później. Zaczęli chodzić do lekarzy. Ci nie odbierali im nadziei – nie usłyszeli jednoznacznego werdyktu, że nie będą mogli mieć dzieci. Z wyjątkiem jednego lekarza, który wprost oświadczył, że w ich przypadku jedyną szansą jest zapłodnienie in vitro. Ale tej możliwości nie brali pod uwagę. Myśleli o adopcji, za każdym razem jednak, kiedy mieli zrobić cos konkretnego na drodze stawała jakaś przeszkoda. Raz byli nawet już umówieni na rozmowę wstępną, ale Tomkowi akurat wypadł jakiś pilny wyjazd służbowy.

On w pierwszej chwili widział to, jako normalne rozwiązanie – dla jego żony nie była to wcale prosta decyzja. „Z biegiem czasu i we mnie pojawiało się coraz więcej wątpliwości” – wspomina – i w jakiś sposób tak żyliśmy do dnia, w którym umarł Papież.

W tamtą sobotę i nazajutrz w niedzielę modlili się wiele, tak jak i inni mieszkańcy Warszawy. Ale nie przyszło im do głowy, aby modlić się o dziecko. Dopiero Ania w pewnym momencie pomyślała, że przecież Zbyszek studiuje w Rzymie i na pewno będzie na pogrzebie, a potem pewnie na grobie Papieża.

 – Zadzwoń i powiedz, żeby modlił się za dzieci, za małego Jana Pawła – powiedziała Ania. – Jak będzie przy grobie Ojca Świętego to niech się pomodli – dodała.

Wtedy po raz pierwszy zrodziła się ta myśl, aby prosić Papieża o pomoc w ich sprawie. I zaraz potem następna – może pojechać na pogrzeb Ojca Świętego. Znajomi z harcerstwa postanowili zorganizować autokar. Pomysł był wariacki – pogrzeb w piątek, wyjazd w środę. Ale Ania postanowiła jechać. On nie mógł. W poniedziałek rano wylatywał służbowo do Słowenii. Na cały tydzień.

Poleciał. Codziennie dzwonił do żony, cieszył się razem z nią, gdy okazało się, że autokar jest, kierowca jest i grupa jedzie. Po którejś z kolei służbowej rozmowie przyszło mu do głowy, że przecież Słowenia graniczy z Włochami. „A gdyby tak...” – pomyślał. Co prawda on był w stolicy – Ljublianie, ale mógłby jakoś dostać się do granicy i złapać autokar, którym jechała Ania. Pomysł jednak upadł równie szybko jak się narodził. Nie mógł odwołać zaplanowanych wcześniej spotkań. „Może jednak znalazłby się jakiś inny sposób?”

Ktoś powiedział mu, że niedaleko granicy, już po włoskiej stronie, w Trieście, jest lotnisko. Zadzwonił do znajomego Włocha.

– Giovanni, jestem w Ljublianie, chcę jechać na pogrzeb Papieża. Mógłbyś zarezerwować bilet na samolot z Triestu do Rzymu i przy okazji sprawdzić czy są jakieś alternatywne połączenia.

 – Tomasz, you are crazy (Tomasz, jesteś szalony) – usłyszał. – There is a terrible mess (Tu jest straszny bałagan).

Przejętym głosem Giovanni zaczął wyjaśniać, że media mówią o prawdziwym najeździe, głównie Polaków, na Rzym. (Rok później Tomek powie, że wciąż ma w uszach głos znajomego powtarzającego ze swoim specyficznym akcentem: „there is a mess”).

 – Tu będzie tragedia – mówił Giovanni – daj sobie spokój, może nawet odwołają samoloty do Rzymu, bo mówi się, że przestrzeń powietrzna nad miastem będzie zamknięta.     Tomek jednak trwał przy swoim. Dzień później Giovanni miał już wszystkie informacje: z Triestu można dostać się do Rzymu samolotem lub pociągiem, dowiedział się nawet, że w jego parafii w Monfalcone ksiądz organizuje pielgrzymkę do Rzymu i Tomek mógłby jechać razem z nimi. Ale ciągle powtarzał: Tomasz, there’s a mess, there are plenty of people, there’s a mess (Tomasz, tu jest bałagan, jest mnóstwo ludzi, tu jest bałagan).

 – Giovanni, dobrze, ale ja jadę, na pewno jadę – uspokajał go Tomek.

Zdecydował, że poleci samolotem, który miał lądować w Rzymie w czwartek wieczorem. Mógł jeszcze pojechać pociągiem, ale wydało mu się to zbyt ryzykowne: pociąg dojeżdżał do Rzymu o siódmej rano w piątek, w dniu pogrzebu, a poza tym mówiło się, że tego dnia nie będzie można już wjechać do Wiecznego Miasta. Z pielgrzymki parafialnej też zrezygnował – jak się okazało miał rację, ponieważ premier Berlusconi zaapelował do Włochów, aby nie przyjeżdżali i pielgrzymka została odwołana. Pozostał drobiazg. Zdążyć z Ljubliany do Monfalcone w czwartek, siódmego kwietnia przed osiemnastą, ponieważ bilet lotniczy czekał na niego w biurze podróży, które zamykano o tej godzinie.

Pomógł mu kolega z Ljubliany, który zawiózł go swoim samochodem. Pokonali trzystukilometrowy dystans. „Szybko jechaliśmy” – wspomina lakonicznie Tomek. W międzyczasie zatelefonował jeszcze do Giovanniego. Poza sakramentalnym „there is a mess” usłyszał jeszcze, że samolot najprawdopodobniej w ogóle nie wyląduje w Rzymie, tylko poleci do Neapolu, bo Rzym jest już miastem zamkniętym. Zadzwonił więc do żony.

 – Giovanni mówi, że samolot z Triestu może lądować w Neapolu. Nie wiem, czy wtedy uda mi się zdążyć do Rzymu przed pogrzebem. Zaczekacie na mnie?

Obiecali, że zaczekają i trzymają dla niego jedno miejsce na powrót do Polski.

Kolega trzymał gaz wciśnięty do podłogi. Do Monfalcone wpadli, jakby ich gonił jakiś pościg. O 17.50 stanęli przed biurem podróży. O 20.30 Tomek siedział już w samolocie w Trieście. Pierwsza dobra wiadomość: lecimy do Rzymu, a nie do Neapolu. W powietrzu myślał o tym, jak odnajdzie się z żoną w tym morzu ludzi i całym zamieszaniu, przed którym ostrzegał go Giovanni.

 – Tam jest ten bałagan, ten „mess” – wspomina. – Myśmy wyobrażali sobie, ze tam ludzie chodzą po ludziach.
 – Martwiłam się jak nas znajdzie, polecałam go ciągle Aniołowi Stróżowi i wyobrażałam go sobie wędrującego z walizką w służbowym garniturze po rzymskich ulicach – dodaje Ania.
Druga dobra wiadomość – już po lądowaniu w Rzymie: lotnisko znajduje się niedaleko dzielnicy, gdzie zatrzymali się harcerze. Trzecia dobra wiadomość: na stacji metra czeka na Tomka znajoma Włoszka, która zawiozła go na miejsce. – Gościli nas ojcowie salezjanie  – mówi Ania. – Zanim rozpakowaliśmy autokar, Tomasz dojechał już z tą Włoszką.

„There is a mess”

Nie mieli wiele czasu na odpoczynek. Zostawili bagaże i od razu pojechali na Plac Św. Piotra. Ścisk – ten „mess” – był właściwie tylko w momencie, kiedy rano otwarto przejścia. Ale to bardzo szybko minęło. Nigdy w życiu nie przeżyli takiej atmosfery bliskości z innymi ludźmi, niemal natychmiast zadzierzgających się więzów przyjaźni i chęci pomocy.

Obok nich stała jakieś małżeństwo z Ameryki, ona była z pochodzenia Polką. Przylecieli specjalnie na pogrzeb. Zobaczyli, że jest jej zimno, dali jej swój śpiwór, ona z wdzięcznością podziękowała.

Stali dość daleko, w jednej z bocznych uliczek dochodzących do via delle Conciliazione – głównej arterii wiodącej na Plac Św. Piotra. Liturgię obserwowali za pośrednictwem telebimu, ale – jak twierdzą – to nie miało żadnego znaczenia. Wszystkich ogarnęła atmosfera głębokiej modlitwy.

Po uroczystości do Tomka podszedł jakiś dziennikarz z „The Guardian”. Zapytał o Papieża. Tomek poczuł jak wzruszenie ściska mu gardło. – Długo płakałem – mówi. – Ten dziennikarz musiał czekać 15 minut aż się uspokoiłem. Po prostu ryczałem jak małe dziecko.

Smutek? Żal?

 – Nie. To były raczej łzy tęsknoty, takiego poczucia samotności, łzy utraty ojca, który nas wychowywał. Nie mieliśmy wątpliwości, że Papież jest świętą osobą i, że wcześniej czy później to zostanie potwierdzone. Natomiast pojawiło się pytanie: jak my teraz będziemy dalej żyć? Potem to pytanie wracało w naszych rozmowach. Bo właściwie jego przykład ciągle nas motywował – i do studiów i do działalności wychowawczej w harcerstwie i do pracy.

To poczucie straty u Tomka potęgowała świadomość, że tak wielu jego przyjaciół mogło znaleźć się blisko Ojca Świętego za jego życia, a jemu nigdy to się nie udało. W 1991 roku, podczas czwartej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski znalazł się w grupie, która w Radomiu miała złożyć dar w postaci kronik dokumentujących pracę nad sobą tysięcy harcerzy. Na dwa tygodnie przed wizytą organizatorzy postanowili, że należy skrócić ceremonię wręczania darów i harcerze „wylecieli” z programu. Potem jego przyjaciele pojechali do Rzymu, ale on akurat zobowiązał się do jakiegoś zadania w harcerstwie i nie pojechał. Później jechali harcerze – cały autokar. On nie mógł. Po ich powrocie oglądał zdjęcia, słuchał opowiadań o krótkiej rozmowie i uściskach dłoni z Janem Pawłem II.     

 – Zawsze patrzyłem na to z taką pozytywną zazdrością i pytałem sam siebie:  a kiedy będzie mój czas? – mówi.

W 1999 roku musiał służbowo wyjechać i nie mógł witać Papieża w Warszawie. Wrócił i natychmiast pojechał do Krakowa, żeby tam uczestniczyć we Mszy na Błoniach. Tego dnia jednak Papież był chory i Tomek wraz z półtora milionem pielgrzymów stał w deszczu patrząc na pusty papieski tron.

Przez lata rosła w nim wewnętrzna tęsknota, pragnienie bycia blisko z Ojcem Świętym. Być może dlatego czuł, że w dniu pogrzebu musi być na Placu Św. Piotra.

Z tej trochę zwariowanej, organizowanej na gorąco pielgrzymki wrócili do Warszawy i miesiąc później pojechali na inną – przewidzianą już wcześniej i zaplanowaną. Ich celem było miejsce Polakom nieznane – sanktuarium maryjne w Torreciudad położone w hiszpańskiej części Pirenejów. Dziś wznosi się tam monumentalny kościół, który powstał z inicjatywy jednego ze świętych kanonizowanych przez Jana Pawła II. Josemaria Escriva, założyciel Opus Dei pragnął, aby tam właśnie wzniesiono sanktuarium ku czci Najświętszej Maryi Panny. Ania i Tomek wierzyli, że w tym miejscu wymodlą upragnione dziecko. Krótko po powrocie zaświtała nadzieja. Ale trzy tygodnie później w ich sercach zagościł smutek. Stracili to dziecko. Wielki ból. A jednocześnie jakieś, maleńkie co prawda, światełko w tunelu . Jeśli udało się raz to może uda się i drugi raz?. Z drugiej strony niepewność. Może to znak, że dzieci nie są im pisane?

Tę niepewność potęgowały kolejne badania lekarskie. Diagnoza sugerowała, że teraz będzie jeszcze trudniej niż poprzednio, a być może w ogóle nie będzie to możliwe.

Rok 2005 zbliżał się ku końcowi, w nich zaś  dojrzewała myśl, aby powrócić do Rzymu. Tomek zarezerwował bilety na luty i niedługo przedtem pojechał na rekolekcje. Zwierzył się księdzu, że tak bardzo pragną dzieci.

 – Dlaczego nie pojedziecie na jakąś pielgrzymkę? – zapytał ksiądz nieświadom, że właśnie podjęli taką decyzję.

 – Wkrótce wybieramy się do Rzymu – odparł Tomek. To pytanie umocniło go w przekonaniu, że ich wyprawa ma sens.

 W Wiecznym Mieście po raz drugi

 – To będziesz miał parę dni wakacji? – mówili koledzy z pracy, gdy Tomek powiedział im, że wyjeżdża.

 – Nie jedziemy na wakacje, tylko na pielgrzymkę, prosić o dziecko – odpowiadał niezmiennie, także swoim szefom, Skandynawom.

 – Traktowali te deklaracje z tolerancją, nie chcieli być nieuprzejmi – wspomina.

Znacznie bardziej zdziwieni byli turyści, wśród których stali w kolejce do Bazyliki. Tuż obok znajdowali się Niemcy, trochę dalej Francuzi, jedni i drudzy słyszeli jak polskie małżeństwo odmawia różaniec i widzieli jak przesuwają między palcami kolejne paciorki.

Jadąc do Rzymu postanowili, że postarają się jak najwięcej modlić. Nie tylko w intencji „o dzieci”, ale też w intencjach bliskich i przyjaciół. Chodząc po Rzymie zatrzymywali się w kościołach, klękali przed tabernakulum, pojechali też do Villa Tevere, gdzie leży święty Josemaria. Centrum tej pielgrzymki znajdowało się jednak w podziemiach Bazyliki.

Chcieli nie tylko przejść przed grobem Papieża czy zatrzymać się tam na krótko, ale spędzić tam solidne pół godziny – mieć czas, żeby „pogadać” z Ojcem Świętym. Jeszcze w kolejce do grobu zastanawiali się czy będzie to możliwe. Odetchnęli z ulgą, gdy zobaczyli, wydzieloną z boku strefę, w której można się zatrzymać nie tamując płynącego pochodu ludzi.

Uklękli. Przeżegnali się.

 – Pamiętam tę pierwszą modlitwę – wspomina Tomek – była jak rozmowa. Trochę się pożaliłem: tyle było sposobności, by spotkać się za życia – mówiłem Janowi Pawłowi II, – ale się nie udało. Tyle było osób, które specjalnie nie szukały tego kontaktu i oni mieli sposobność spotkać się z tobą, gdy żyłeś na ziemi. Ja mam tę okazję teraz, przy twoim grobie. Przychodzę z taką wielką prośbą. Zawsze powtarzaliśmy, że chcemy mieć wiele dzieci. Mówiliśmy to nie tylko sobie, ale w różnych środowiskach, także w pracy. Mówiliśmy, że dzieci to wspaniały dar, że warto być otwartym na życie. A co myślą ci, którzy słuchają? Pewnie, że łatwo tak mówić, ale oni nie mają o tym bladego pojęcia, bo przecież nie mają dzieci. Taki był początek tej modlitwy. To prawda, było w niej trochę żalu. Wypowiedziałem to wszystko, co od dawna się we mnie zbierało. Wracałem myślami do początku naszego małżeństwa, do tych marzeń o drużynie koszykarskiej albo piłkarskiej i pytałem: czy może Ty Panie Boże planujesz dla nas coś innego? A potem powtarzałem: „Panie, nie moja, lecz twoja wola. Zabierz mi myśli moje, a daj mi myśli Twoje, zabierz mi pragnienia moje, a daj mi pragnienia Twoje.”

Ania też wracała myślą do początków ich małżeństwa, a nawet wcześniej, kiedy studiowała polonistykę i przeczytała sztukę Karola Wojtyły „Przed sklepem Jubilera”. Zachwyciła się nią i postanowiła napisać pracę o chrześcijańskiej wizja małżeństwa i rodziny w twórczości Karola Wojtyły. „Chce Pani pisać o tym grafomanie?” – zapytał wykładowca. Potem zdziwił się, że to taka ciekawa sztuka.

Miała w niej pewien ulubiony fragment – wspomnienie jednej z bohaterek, Teresy, która słysząc oświadczyny Andrzeja myśli o wędrówce po Bieszczadach:

    Nie zapomnę nigdy tych jeziorek, co zaskoczyły nas po drodze
    jak gdyby dwie cysterny niezgłębionego snu.
    Spał metal zmieszany z odblaskiem
    jasnej sierpniowej nocy
     Księżyca jednak nie było
    Nagle, gdy tak staliśmy wpatrzeni
    - tego nie zapomnę do końca życia
    - gdzieś sponad naszych głów doszło wyraźne wołanie
    Było ono zresztą podobne
    do zawodzenia raczej lub jęku
    czy też może nawet do kwilenia.
    Wszyscy wstrzymali oddech
    Nie było wiadomo, czy woła człowiek,
    czy też zawodzi spóźniony ptak
    Ten sam głos powtórzył się raz jeszcze,
    wówczas chłopcy zdecydowali się odkrzyknąć.
    Przez cichy uśpiony las
    przez noc bieszczadzką szedł sygnał.
    Jeśli to człowiek - mógł go usłyszeć.
    Jednakże tamten głos już nie odezwał się więcej.
    I właśnie wówczas, gdy wszyscy zamilkli,
    nasłuchując, czy się nie odezwie,
    mnie nagle błysnęła inna myśl: też o sygnałach –
    myśl ta wróciła do mnie dzisiaj
    pomiędzy profilem Andrzeja
    a wieżą starego ratusza
    w naszym mieście –
    dziś między godziną piątą a szóstą po południu,
    gdy Andrzej poprosił mnie o rękę –
    (...)
    Dzisiaj więc, gdy Andrzej zapytał:
    „czy zechciałabyś zostać na zawsze towarzyszką mojego życia?”,
    ja po upływie dziesięciu minut odpowiedziałam „tak”,
    a po chwili spytałam go jeszcze, czy wierzy w sygnały.

Ania zawsze marzyła, aby Tomek oświadczył się jej w Paryżu na Champs-Elysées, albo w Kazimierzu. Zrobił to w mieszkaniu jej rodziców, w Radomiu. Forma oświadczyn zrekompensowała brak wymarzonego miejsca. Tomek zapytał, czy chciałaby być towarzyszką jego życia. Tak jak w sztuce Karola Wojtyły. Wyobrażali sobie, że to towarzyszenie oznacza dzielenie wszystkich problemów i radości. Ich istotną częścią miała być troska o dzieci. Po ośmiu latach, klęcząc przed grobem Papieża musiała się zastanowić, jakim sygnałem jest to długie oczekiwanie.

Powrót

Następnego dnia znowu spędzili pół godziny przed grobem Jana Pawła II. W pewnej chwili Tomek zauważył, że jakaś pani obok szuka długopisu. Nie odzywając się (nie chciał przerywać ciszy modlitwy) podał jej swój.

 – Grazie polacco – powiedziała. „Skąd ona się domyśliła, że jestem Polakiem” – zastanawiał się potem. Może po prostu się domyśliła, bo przed grobem modli się bardzo dużo Polaków.

Ostatniego dnia pobytu kupili obrazki z wizerunkiem Jana Pawła II i modlitwą o jego beatyfikację. Poszli do Bazyliki i Tomek po angielsku poprosił porządkowego o dotknięcie obrazków do grobowca. W pierwszej chwili Włoch chyba nie zrozumiał, o co chodzi temu Polakowi, dopiero drugi porządkowy dał mu znak, że można. Mężczyzna schylił się i zaczął pracowicie dotykać do płyty kolejne karteczki.

 – Chyba wyglądałem jak dziecko szczęścia, kiedy wziąłem od niego te obrazki – mówi Tomek. – Ciągle powtarzałem, cały w uśmiechach: Thank you, thank you  very much...  I on też tak bardzo serdecznie się do nas uśmiechnął, rozumiejąc, że to nie był żart, tylko akt wiary.

Te obrazki zabrali dla wszystkich, za których modlili się w Rzymie.

Wrócili w nocy przed Popielcem. Nawet nie mieli czasu wspominać przeżyć, bo zaraz zadzwonili do nich jedni przyjaciele, potem drudzy prosząc o wsparcie w różnych kłopotach.

 – Tak się zastanawiam, czy Pan Bóg nam teraz nie pokazuje, że powinniśmy zrezygnować z dzieci, tylko pomagać innym – powiedział Tomek do Ani jakieś dwa tygodnie później. – Zobacz, wróciliśmy z pielgrzymki, gdzie się modliliśmy o dzieci, ale także za innych ludzi i zaraz po powrocie byliśmy im tak potrzebni.

Zbliżała się rocznica śmierci Papieża. Wcielili w życie postanowienie, które zrodziło się jeszcze w Rzymie. Dziewięć dni przed drugim kwietnia, codziennie o 21.37 modlili się o beatyfikację Jana Pawła II  prosząc o dzieci.

Są przekonani, że to nastąpiło właśnie w czasie tych dziewięciu dni.

 – W Rzymie obiecałam Janowi Pawłowi II, że jeśli to będzie chłopiec, to damy mu na imię Jan Paweł, a jeśli dziewczynka, to Maria  – mówi Ania.  – Obiecałam też, że to dziecko i następne dzieci ofiarujemy Panu Bogu.

Kiedy się zorientowali?

 –  Pierwszy sygnał – Wielki Czwartek. Potem lekarz potwierdził, że mamy dzidziusia. Przez pierwsze trzy miesiące nikomu o tym nie mówiliśmy. Dopiero później zaczęliśmy dzielić się z przyjaciółmi naszą radością. Wtedy spotkało nas kolejne zaskoczenie. Okazało się, że bardzo wiele osób modliło się w naszych intencjach. Także małżeństwa z dziećmi prosiły „o dzieci dla cioci Ani i wujka Tomka”.

Czy lękają się o dziecko?

 – Jest trudno – mówi Tomek. – przychodzą pokusy, obawy, jak to będzie. Ale jest też coś, co pomaga: przypominamy sobie, że ofiarowaliśmy dziecko Panu Bogu. On wie, co dla nas będzie najlepsze.

Czy uważają, że to cud?

 – Jesteśmy o tym przekonani, choć nie mamy na to twardych papierów – śmieje się Tomek.

A inni? Ich znajomi? Jak reagują na tę wiadomość?

 – Wszystkim mówię, także niewierzącym kolegom z zagranicy, że to jest cud za wstawiennictwem Jana Pawła II. Reakcje są różne. Niektórzy mówią: nie, nie to nie jest cud. Po prostu wygrałeś jakiś projekt, odblokowałeś się i jest dziecko. Pytam wtedy: to dlaczego to się nie mogło zdarzyć przez 8 lat? Są też tacy, którzy nie mają żadnych wątpliwości. Moja księgowa od pięciu lat oczekuje na drugie dziecko i niedawno pojechała do Rzymu, modlić się na grobie Jana Pawła II.

A co oni czują?

 – Zakłopotany i zawstydzony to chyba jest najlepsze słowo – mówi Ania. – Można powiedzieć, że w naszym życiu wydarzyło się wiele cudów. Dwa lata temu mój tata poważnie zachorował na nowotwór, lekarze mówili, że zostało mu kilka miesięcy, maksymalnie rok. Teraz wszystko jest dobrze, operacja się udała, tata normalnie żyje.  Wiele razy modliłam się w różnych intencjach i wiele razy to się spełniało, ale w przypadku innych ludzi. Zawsze miałam poczucie, że jakoś łatwiej jest mi coś wymodlić dla kogoś niż dla siebie. Przychodziła mi nawet do głowy myśl, że może ja nie zasługuję na wysłuchanie.

20 czerwca 2006 roku mijała ósma rocznica ich ślubu. Zamawiając z tej okazji mszę, podzielili się swoją radością z proboszczem. Ku ich zaskoczeniu ksiądz opowiedział o tym w czasie kazania. Głupio im było, kiedy wszyscy odwrócili się w ich stronę.

 – Wolelibyśmy zostać w cieniu, ale z drugiej strony, może to komuś pomoże – mówią. – W końcu to jest jakiś znak, którego chcielibyśmy być świadkami.

Dlatego opowiedzieli tę historię. Krótko potem pojechali na krótki wypoczynek. Do Kazimierza.