Jest wczesny październikowy poranek. W studiu jednej ze stacji telewizyjnych mam mówić o sześćdziesiątej rocznicy uwięzienia Prymasa Wyszyńskiego. Tuż przed wejściem na antenę emitowany jest materiał o księdzu podejrzanym o pedofilię.  Czyżby chwalebne karty Kościoła należały już tylko do historii? Czy współczesnością jest afera za aferą? Oglądając felieton nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wydarzenia sprzed sześćdziesięciu lat, kiedy aresztowano Prymasa Tysiąclecia, są wyjątkowo aktualne.

Początek grudnia 1953 otwierał trzeci miesiąc uwięzienia Prymasa. Wyszyński przebywał wówczas w byłym klasztorze w Stoczku nieopodal Lidzbarka Warmińskiego. Pilnowało go około 100 żołnierzy KBW, klasztorny mur otoczono drutem kolczastym, ustawiono reflektory, które oświetlały ogród i budynek przez całą dobę.  Osławiony pułkownik Józef Światło osobiście nadzorował zakładanie systemu podsłuchów, postarano się też, aby Prymasowi towarzyszyły dwie osoby duchowne, które zmuszono do współpracy: ksiądz Stanisław Skorodecki, czyli TW „Krystyna” oraz siostra Maria Leonia Graczyk TW „Ptaszyńska”. 

Osadzenie Prymasa w tym – jak on sam nazywał – obozie koncentracyjnym było finałem wieloletniej zagorzałej walki władzy komunistycznej z Kościołem.  A jednak okres ten – zupełnie paradoksalnie – okazał się niezwykle owocny. Wyszyński potrafił go zamienić w długie, pogłębione rekolekcje, z których wyszedł z jasną wizją prowadzenia Kościoła w Polsce. Wizja ta została zrealizowana i przekroczyła skalę, o której myślał jej twórca. Najdosadniej wyraził to chyba człowiek, który w 1953 roku był dopiero dobrze zapowiadającym się księdzem w archidiecezji krakowskiej. Dwadzieścia pięć lat później, już jako papież Jan Paweł II powie:

Czcigodny i umiłowany księże Prymasie! Pozwól, że powiem po prostu, co myślę. Nie byłoby na Stolicy Piotrowej tego papieża-Polaka, który dziś pełen bojaźni Bożej, ale i pełen ufności rozpoczyna nowy pontyfikat, gdyby nie było Twojej wiary, nie cofającej się przed więzieniem i cierpieniem, Twojej heroicznej nadziei, Twego zawierzenia bez reszty Matce Kościoła, gdyby nie było Jasnej Góry i tego całego okresu dziejów Kościoła w Ojczyźnie naszej, które związane są z Twoim biskupim i prymasowskim posługiwaniem.

W tych dniach mija sześćdziesiąta rocznica wydarzenia, które rzuca nieco światła na tajemnicę sukcesu Prymasa. On sam tak o tym pisał:

8.XII.1953

Przez 3 tygodnie przygotowywałem duszę swoją na ten dzień. Idąc za wskazaniami błogosławionego Ludwika Marii Grignion de Montfort, zawartymi w książce: O doskonałym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny - oddałem się dziś przez ręce mej Najlepszej Matki w całkowitą niewolę Chrystusowi Panu. W tym widzę łaskę dnia, że sam Bóg stworzył mi czas na dokonanie tego radosnego dzieła.

Wyszyński używa tu dość szokującego określenia mówiąc „o całkowitej niewoli”. Czyni to człowiek, który został niesprawiedliwie pozbawiony wolności. Codziennie doświadczał, czym jest los więźnia, codziennie widział druty kolczaste i strażników, którzy go obserwowali. Niewola musiała być dla niego jednym z najbardziej bolesnych słów, a jednak nie zawahał się go użyć składając w niewielkiej kaplicy ów akt, który okazał się tak brzemienny w konsekwencje.

Jeszcze ciekawsze jest drugie zdanie, w którym czytamy, że sam Bóg stworzył mi czas. Dotyczy to niewątpliwie uwięzienia. Stefan Wyszyński nigdy nie pogodził się z niesprawiedliwością, a jednak zaakceptował swoją sytuację, mało tego, dostrzegł w niej niespodziewane dobro. W innym miejscu „Zapisków więziennych” wspomina, że przed aresztowaniem pracował niezwykle intensywnie. Odosobnienie zatrzymało go w tym pędzie i jednocześnie pozwoliło mu spojrzeć głębiej na swoje życie i zadania. Jeszcze w Rywałdzie pisał: Wiem od początku, że „moja sprawa” wymaga czasu i cierpliwości, że będzie trwała długo. Jest Bogu potrzebna: jest nie tyle sprawą „moją”, ile sprawą Kościoła. A takie sprawy trwają długo.

 

Wolność jest porządkiem

Prymas wiedział, że najważniejszym zadaniem, które przed nim stoi w tych warunkach jest zachowanie wolności wewnętrznej. Ten człowiek wielkiego ducha, ale jednocześnie doskonały znawca natury ludzkiej ustalił bardzo precyzyjny plan dnia, w którym przewidział czas na wszystko, co potrzebne jest człowiekowi, aby się rozwijał fizycznie, intelektualnie, emocjonalnie i duchowo. Przewidział czas na pracę koncepcyjną, na wysiłek fizyczny (spacery i porządkowanie ogrodu), na rozrywkę i oczywiście modlitwę. Posiłki stały się nie tylko okazją do pokrzepienia ciała, ale też były rodzinnym spotkaniem, w czasie którego nie brakowało śmiechu z opowiadanych przez niego anegdot. W okresie świątecznym zapraszał siostrę i księdza na kolędowanie (swoją drogą ciekawe jak reagowali na te radosne pieśni ubecy, którzy musieli ich słuchać za pośrednictwem zamontowanej przez siebie aparatury).

 Paradoksalnie ten, który mógł spędzać całe dnie na „„nic nie musiał” i  sam niejako siebie „zmusił” do dyscypliny. Przypuszczalnie nie znał on powiedzenia Winstona Churchilla, który mawiał: Przez pierwsze dwadzieścia pięć lat życia pragnąłem wolności,  przez następne dwadzieścia pięć lat życia pragnąłem porządku,  przez kolejne dwadzieścia pięć lat życia uświadamiałem sobie, że wolność jest porządkiem. Będąc w więzieniu Prymas zaczynał trzecie dwudziestopięciolecie swojego życia i już posiadał tę mądrość. Dzięki niej miał w sobie spokój wewnętrzny, który budził szacunek jego prześladowców.

Najbardziej zadziwiające było jego posłuszeństwo wyrażające się w pełnym godności akceptowaniu sytuacji. Swoją niewolę wobec Boga przez ręce Maryi traktował bardzo dosłownie. Tak jak Matka Jezusa przyjmowała wydarzenia, których nie rozumiała, tak też i on starał się to czynić. Świetnie odzwierciedla to jego notatka z 26 sierpnia 1956 roku, kiedy był już w Komańczy. Tego dnia na Jasnej Górze milion osób odnawiało przygotowany przez niego Akt Odnowienia Ślubów Narodu. W głębi serca liczył na to, że zostanie uwolniony i sam będzie mógł poprowadzić uroczystość. Stało się inaczej. Tak o tym pisze w modlitwie do Maryi umieszczonej w „Zapiskach więziennych”:

Tylko my dwoje wiemy, że jeszcze nie przyszedł czas, że ma się stać Twoja Wola. W tym jest Twoja wielka moc, której ja ulegle się poddaję, jako całkowity niewolnik Najpotężniejszej Królowej. Bądź uwielbiona w tej mocy, którą mi dajesz, bym w pełni uznał, że największa moc i miłość jest w uległości. To jest Twoje królowanie nade mną. (…) Modliłem się o największą chwałę Twoją na dziś. Chciałem ją zdobyć za cenę mej nieobecności. Ufam, że Królowa Niebios i Polski dozna dziś wielkiej chwały na Jasnej Górze. Jestem już w pełni spokojny. Dokonało się dziś wielkie dzieło. Spadł kamień z serca. Oby stał się chlebem dla narodu.

Dwa miesiące później komuniści błagali go, aby wrócił do Warszawy i podjął przerwane przez nich przed trzema laty obowiązki. Był to swoisty cud. A jednocześnie owoc tego całkowitego zaufania, które obiecał 8 grudnia 1953.

 

 Święty i mniej święci

Przy stole w południe – Ks. Prymas był jakby czymś podniecony, zmieszany trochę, a ponieważ Kapelan był również roztargniony i niespokojny – więc nie szła rozmowa.

Tak brzmi zapisek TW Krystyna z 8 grudnia 1953 roku, czyli z dnia, gdy Prymas złożył akt oddania się w niewolę. Z tej notatki oficer UB nie mógł się dowiedzieć, co było przyczyną takiego stanu ducha kardynała Wyszyńskiego, ale mógł dowiedzieć się wielu innych rzeczy. W swoim czasie sporo się mówiło o podwójnej roli księdza, który przez dwa lata (w Stoczku i Prudniku) codziennie szczegółowo relacjonował swoje rozmowy z Prymasem. Nie czas tu i miejsce na ocenianie postawy więziennego towarzysza kardynała Wyszyńskiego. Dość powiedzieć, że tysiące stron jego notatek to swoista „błogosławiona wina”, dzięki której dziś możemy przyglądać się codziennemu życiu wielkiego Więźnia.

Niemniej faktem jest, że rola księdza do chwalebnych nie należała. Czy Prymas domyślał się tego? A może wiedział? Nie ma na to dowodów, choć wiemy z pewnością, że zauważał „nieszczelność” i wyciekanie do UB treści, które stanowiły przedmiot jego rozmów z współwięźniami. W „pamiętnikach” księdza Skorodeckiego znajdujemy wypowiedzi kardynała o tym, że podwójne życie zawsze wychodzi na jaw – jakby starał się przestrzec rozmówcę nie tylko przed sądem Bożym, ale i ludzkim. Z drugiej strony sam Wyszyński w „Zapiskach więziennych” wystawia swoim towarzyszom świadectwo moralności, jakby chcąc zabezpieczyć ich przed wszelkimi podejrzeniami. Po wyjściu z więzienia utrzymywał z nimi kontakt, choć dość mocno zdystansowany.

Drugą grupą, z którą stykał się w więzieniu byli jego strażnicy. Ktoś z dowództwa obiektu 123 (takim kryptonimem został obdarzony Stoczek przez UB) codziennie składał mu rutynową wizytę. Przeważnie te krótkie rozmowy miały charakter neutralny i beznamiętny, czasem przeradzały się w spór, gdy Prymas domagając się sprawiedliwości wykazywał bezprawie działań wobec niego. Na koniec jednej z takich dyskusji w ten sposób zwrócił się do swojego rozmówcy:

W tym wszystkim chciałbym poruszyć jeszcze jedną sprawę, a mianowicie naszego wzajemnego stosunku. Pan rozumie, że jestem zmuszony patrzeć na pana jako na przedstawiciela krzywdzącego mnie rządu. Nic dziwnego, że mój stosunek do pana nie może być przyjemny, chociaż nie chcę, by pan uważał go za osobiście wrogi. Muszę walczyć o swe prawa.

Uderza, że w jakimś stopniu Stefan Wyszyński czuł się odpowiedzialny za ludzi, którzy go otaczają. Zwracając się do księdza i siostry w czasie Świąt Bożego Narodzenia 1953 nazwał siebie biskupem więziennej diecezji. Opuszczając Stoczek z zadowoleniem odnotowywał małe moralne sukcesy: pracę intelektualną wykonaną przez księdza oraz pewne podniesienie się poziomu ludzkiego strażników. Między innymi zauważył, że ci ludzie używający na co dzień rynsztokowego języka, na jego widok zaczynali staranniej dobierać słowa. Może to drobiazgi, ale świadczą one o tych zdolnościach Prymasa, które pozwoliły mu być tak skutecznym liderem. Na drugiego człowieka patrzył on bowiem realistycznie, a jednocześnie zależało mu na tym, by stawał się on lepszy. Ktoś mógł uważać Wyszyńskiego za wroga, on nie postrzegał innych w tych kategoriach.  Zdawał sobie doskonale sprawę z ludzkich słabości, nie akceptował ich, ale akceptował człowieka – nawet tego, który stał po drugiej stronie barykady. Musiało go to dużo kosztować, bo był człowiekiem silnego charakteru, o mocnym poczuciu sprawiedliwości i własnej godności, która w jego pojęciu nie wypływała z własnych zasług, lecz z miejsca, na którym postawiła go wyższa władza. Nie usprawiedliwiał naiwnie krzywdzicieli, natomiast przyjmował krzywdę jako coś, co go oczyszcza i zbliża do jego Mistrza i Matki, którzy doznali krzywdy największej z możliwych. W „Zapiskach więziennych” przewija się zdumiewająca myśl, że jest on wdzięczny Bogu za ten czas cierpienia również dlatego, że przynajmniej w ten sposób może dzielić los narodu, a także wielu swoich kolegów kapłanów, którzy byli prześladowani. Z jego rocznika w seminarium ocalało tylko sześciu księży – reszta zginęła z rąk hitlerowców.

W 1956 roku Wyszyński opuści więzienie, a wiosną 1957 rozpocznie program Wielkiej Nowenny przed tysiącleciem Chrztu Polski. Będzie to w istocie program wielkiej moralnej naprawy narodu. Zaproponował go człowiek, który podejmował pracę nad sobą, który w drugim człowieku – kimkolwiek by on nie był i jak nisko by nie upadł – widział osobę powołaną ku czemuś wyższemu.

 

Następca i następcy

Kiedy to mówię do Ciebie, mówię zarazem do wszystkich moich Braci w biskupstwie, do wszystkich i do każdego, do wszystkich i do każdego z kapłanów, zakonników i zakonnic, do wszystkich i do każdego z moich umiłowanych Rodaków, Braci i Sióstr - w Polsce i poza Polską.

 Te słowa padły z ust Jana Pawła II zaraz po cytowanej poprzednio papieskiej laudacji kardynała Wyszyńskiego. Warto je przypomnieć w kontekście dzisiejszej sytuacji. Od czasu do czasu pojawiają się narzekania, że obecnie Kościołowi w Polsce brakuje wielkiego przywódcy na miarę Prymasa, lidera, który – jak on – poprowadziłby rodaków. Kardynał Wyszyński niewątpliwie swoje zadanie spełnił, a wypowiedź  Papieża dobrze odzwierciedla jego drogę. Jednak następne słowa Jana Pawła II skierowane są już do znacznie szerszego grona. Można domniemywać, że on sam uznawał także siebie za ich adresata. Szkoła, w której Prymas był nauczycielem a on uczniem wydała człowieka, który dokonał nie jednego, ale wielu przełomów. Nasuwa się pytanie o innych uczniów. To prawda, że Kościół jest dziś atakowany, to prawda, że są w nim  ludzie święci i mniej święci, a na tych drugich wskazuje się, aby spętać prawdę. Ale prawdą jest też, że pozwoliliśmy, aby wielkie i budzące nadzieje doświadczenie kardynała Wyszyńskiego pokryła pomnikowa patyna i kurz historii. Jego realizm wypiera krytykanctwo i sądzenie, jego poczucie godności i pragnienie sprawiedliwości zastępuje narzekanie i wytykanie wad innych, jego posłuszeństwo – egoizmy i partykularne interesy.  

Prymas zdawał sobie sprawę, że przyszło mu być pasterzem niełatwej trzody. Nie zniechęciło go to, wręcz przeciwnie, stał się dla niej autorytetem i przykładem. Kto wie, co by się stało gdyby dziś politycy, menedżerowie, ojcowie rodzin skorzystali z jego doświadczeń? Może kryzys autorytetu, o którym się tyle mówi został zastąpiony autorytetami, które radzą sobie w kryzysie.

(W Sieci 9-15.12.2013)