Rok 1999

Niebo płacze nad Krakowem


Biskup Jan Chrapek podszedł do okna w Domu Arcybiskupów Krakowskich i spojrzał w niebo. Deszcz powoli przechodził. „Chyba się przejdę” – pomyślał biskup. Nie mógł sobie znaleźć miejsca w Kurii. To był chyba najsmutniejszy dzień w dziejach tego domu, który od kilkunastu godzin gościł swojego dawnego gospodarza, a obecnie papieża Jana Pawła II. Dziś Papież rodem z Krakowa miał stanąć na swoich ukochanych Błoniach. Ale nie stanął. Już poprzedniego dnia czuł się źle. Miał wysoką gorączkę. Nazajutrz we wtorek 15 czerwca lekarze zdecydowali, że nie może odprawić Mszy.

Półtora miliona ludzi na Błonia stało w ulewnym deszczu, gdy z głośników padł komunikat, że z powodu choroby Jan Paweł II nie przyjedzie na uroczystość. Na wielu policzkach krople deszczu mieszały się ze łzami. „Nie sposób było wytrzymać takiego programu, musiał zachorować” – mówili niektórzy. "To było ponad jego siły, ale ufam, że to się dobrze skończy. Teraz modlimy się za niego wszyscy – dodawali inni” . A deszcz lał.

Biskup Chrapek widział, że papież też cierpi. Dlaczego do tego doszło? Czyż za całą tę ciężką pracę wykonaną podczas najdłuższej w historii pielgrzymki do Ojczyzny nie należało się Ojcu Świętemu to spotkanie z Krakowem? Biskup wierzył głęboko, że Pan Bóg mógł dodać sił papieżowi i miał trochę żal do Opatrzności, że tak wszystkim pokierowała. Narzucił płaszcz i wyszedł z Kurii, przed którą – jak zwykle w czasie papieskich pobytów w Krakowie – czekało mnóstwo ludzi. Dziś tłum był jeszcze większy niż normalnie – wiele osób prosto z Błoń przyszło tutaj. Panowała cisza. Tez inaczej niż zazwyczaj. Ludzie nie chcieli przeszkadzać swojemu papieżowi. Tylko niektórzy półgłosem rozmawiali. Biskup  dosłyszał strzępki wypowiedzi „:........słabiutki ci on był, jak trzcinka słabiutki” – mówił jakiś góral, który widocznie oglądał w telewizji wczorajszą transmisję z Sosnowca. „Czy my go jeszcze zobaczymy” – łkała jakaś pani – „mówili, ze on już umiera?. „Co za głupoty pani wygaduje – oburzył się sąsiad – nasz papież?!”.

Smutek na twarzach ludzi był jednak widoczny. Rzeczywiście, Kraków jest dzisiaj jak w żałobie – pomyślał biskup i poszedł dalej. Zaniepokoiły go trochę głosy o śmierci Jana Pawła II. Wiedział, że plotka potrafi żyć własnym życiem, a złe wiadomości rozchodzą się bardzo szybko. Gdy wrócił do Kurii jego obawy potwierdziły się. Tu też słyszano o domniemanej śmierci papieża. Ojciec Święty już wkrótce miał ukazać się w oknie kurii zadając kłam tym pogłoskom. Teraz był w kaplicy, w której umieszczono obraz Matki Bożej przywieziony tu przez bernardynów z Kalwarii Zebrzydowskiej. Biskup Chrapek wszedł do środka.

Jego oczom ukazał się niezwykły widok. Ojciec Święty klęczał przed obrazem i nucił pieśń

Jak dzieci do Matki tu się garniemy,
    Na tym miejscu świętym łaski pragniemy.

Śliczna, śliczna jak różany kwiat,
         Matko Kalwaryjska, niech Cię wielbi świat.

Pod Twoją obronę się uciekamy,
    We wszystkim pociechy Twojej żądamy.

Wejrzyj, Matko, z nieba na Twoje dzieci,
    Niechaj głos nasz wdzięczny do Ciebie leci.

Ciebie i Jezusa, Matko, prosimy,
    Bez Twej łaski więcej żyć nie możemy.

Jeśli przyjdą na nas smutki, zmartwienia, Matko,
    Cię błagamy i Twego Syna.

Niechaj krzyż z ochotą zawsze dźwigamy,
     Cierpliwie znoszący, nie narzekamy.

Ojciec Święty umilkł i za chwilę znowu podjął śpiew. Biskup Chrapek wiedział o związkach papieża z Kalwarią Zebrzydowską. Pamiętał początek filmu Krzysztofa Zanussiego „Z dalekiego kraju”, gdzie reżyser pokazał pielgrzymkę małego Karola Wojtyły z ojcem do Kalwarii. Później przyszły papież bywał tam wielokrotnie. Ale, dziwnym zbiegiem okoliczności, po wyborze na Stolicę Piotrową tylko raz zatrzymał się w kalwaryjskim sanktuarium. Było to podczas pierwszej pielgrzymki do ojczyzny. 7 czerwca 1979 roku modlił się tutaj i mówił o swojej wdzięczności za gościnność, której wielokrotnie doznawał. Później nie dane mu było modlić się w kościele, któremu sam nadał tytuł bazyliki mniejszej. Nie mógł przyjechać nawet na stulecie koronacji obrazu Matki Bożej Kalwaryjskiej w 1987 roku, natomiast obraz został przywieziony przez bernardynów do Krakowa na mszę odprawioną przez papieża na Błoniach. Teraz także zakonnicy wyjęli wizerunek Maryi z jego stałego miejsca w kaplicy Zebrzydowskich i przywieźli go do Krakowa. Przed nim Jan Paweł II modlił się teraz. O co? Tego biskup Chrapek i inni zgromadzeni w kaplicy mogli się tylko domyślać. Musiała to być jednak modlitwa niezwykle gorliwa, skoro towarzyszył jej śpiew a jak mówi stare polskie przysłowie – „Kto śpiewa ten dwa razy się modli”

„Na Kalwaryi umiłowany”

Trzy lata czekał Kraków na powtórne przybycie Ojca Świętego i odprawienie „zaległej” mszy. W niedzielę 18 sierpnia 2002 na Błonia przyszło ponad dwa i pół miliona wiernych. Okazało się, że warto było czekać te trzy lata nie tylko dlatego, że uroczystość zgromadziła najwięcej wiernych w całej historii Europy. Dzień wcześniej Jan Paweł II konsekrował świątynię Miłosierdzia Bożego, któremu zawierzył cały świat, zaś w poniedziałek 19 sierpnia przyjechał do Kalwarii Zebrzydowskiej, aby modlić się tam w roku 400-lecia sanktuarium.

„Witaj Ojcze kochany, tu na Kalwaryi umiłowany” – śpiewali oczekujący papieża ludzie, gdy około godz. 10.30 Jan Paweł II pojawił się w bazylice. Papież zasiadł w fotelu przed obrazem Matki Bożej i zagłębił się w modlitwie. Na placu przed bazyliką zaległa cisza. Jan Paweł II czytał brewiarz i od czasu do czasu spoglądał w górę, ku wizerunkowi Maryi. Dzięki telebimom umieszczonym przed bazyliką także i ludzie mogli przypatrywać się modlitwie papieża. Milczenie przedłużało się. Dziesięć minut, piętnaście, dwadzieścia. Mijało już prawie pół godziny a w Kalwarii było cicho jak makiem zasiał. Dopiero około jedenastej papież zakończył modlitwę. Kilkanaście minut później, już przy głównym ołtarzu rozpoczynała się ostatnia Msza tej pielgrzymki.

"Jesteś jednym z tych, którzy całe bogactwo duchowe kalwaryjskiego sanktuarium potrafili dostrzec, a przez dar osobistej modlitwy ów duchowy rezerwuar - jak sam to nazwałeś - jeszcze bardziej powiększyć" – witał Ojca Świętego prowincjał bernardynów, o. Romuald Kośla. „Cały świat obserwuje jak Twoja droga życia, rozciągnięta w czasie i przestrzeni odzwierciedla drogę naszego Zbawiciela na Kalwarię. Bo nie brakuje na niej i niesprawiedliwych sądów i podejmowania ciężarów wielokrotnie przekraczających ludzkie możliwości. Nie zabrakło na niej upadku fizycznego, tego z 13 maja 1981 roku pod najmniej spodziewanym krzyżem, pod kulą zamachowca. Nie brakuje spotkań z ludźmi zarówno w czasie podróży pasterskich, jak i podczas audiencji na Watykanie, spotkań z ludźmi pokroju Szymona z Syreny, Weroniki, czy płaczących niewiast, o różnych poglądach i potrzebach duchowych. (...) Uczysz nas drogi na osobistą Kalwarię, która jednak nie jest inną Kalwarią od tej, na której stanął Krzyż Odkupiciela. Uczysz nas drogi z krzyżem, bo wiesz sam, że tylko z nim możemy to nasze doczesne życie przedłużyć w wieczności.”

Jan Paweł II słuchał z uwagą słów prowincjała.

Już pierwsze słowa jego homilii wskazywały, że zakonnik dobrze odczytał symbolikę papieskiej obecności w tym miejscu. „Ile razy doświadczałem tego, że Matka Bożego Syna zwraca swe miłosierne oczy ku troskom człowieka strapionego i wyprasza łaskę takiego rozwiązania trudnych spraw, że w swej niemocy zdumiewa się on potęgą i mądrością Bożej Opatrzności. – mówił Jan Paweł II . „To miejsce w przedziwny sposób nastraja serce i umysł do wnikania w tajemnicę tej więzi, jaka łączyła cierpiącego Zbawcę i Jego współcierpiącą Matkę. A w centrum tej tajemnicy miłości każdy, kto tu przychodzi, odnajduje siebie, swoje życie, swoją codzienność, swoją słabość i równocześnie moc wiary i nadziei - tę moc, która płynie z przekonania, że Matka nie opuszcza swego dziecka w niedoli, ale prowadzi je do Syna i zawierza Jego miłosierdziu.”

Ostatnie słowa papieskiej homilii to była już głośna modlitwa, w której powierzał swojej opiekunce cały Kościół a także samego siebie:

Matko Najświętsza, Pani Kalwaryjska,
wypraszaj także i mnie siły ciała i ducha,
abym wypełnił do końca misję,
którą mi zlecił Zmartwychwstały.
Tobie oddaję wszystkie owoce mego życia i posługi;
Tobie zawierzam losy Kościoła;
Tobie polecam mój naród;
Tobie ufam i Tobie raz jeszcze wyznaję:
Totus Tuus, Maria!
Totus Tuus. Amen.

Długie oklaski zakończyły papieską homilię. Kilka minut później do Ojca Świętego podeszły delegacje z darami. Ale nie tylko Kalwaria ofiarowywała coś papieżowi. On również postanowił pozostawić tu coś bardzo osobistego. Gdy tylko zakończyła się procesja do Jana Pawła II podszedł kustosz sanktuarium o. Romuald Waśko. Jan Paweł wręczył mu złoty papieski krzyż. Zaś na zakończenie mszy przypomniał o swojej prośbie wyrażonej 23 lata wcześniej: „Kiedy nawiedzałem to sanktuarium w roku 1979, prosiłem, abyście się za mnie modlili za życia mojego i po śmierci. Dziś dziękuję wam i wszystkim kalwaryjskim pielgrzymom za te modlitwy i za duchowe wsparcie, jakiego nieustannie doznaję. I nadal proszę: nie ustawajcie w tej modlitwie – raz jeszcze powtarzam – za życia mojego i po śmierci.”

Za życia i po śmierci

Papieska Msza w Kalwarii dobiegała końca. Na Rajskim Placu przed bazyliką dziennikarze i zakonnicy z klasztoru wspólnie obserwowali na telebimach jak do Ojca Świętego podeszli jeszcze przewodnicy kalwaryjscy przebrani za apostołów. Każdy z nich trzymał w ręku czerwoną różę.

 – Apostoł wśród apostołów – powiedział jeden z zakonników do stającego obok dziennikarza – Kim są ci ludzie? – dziennikarz postanowił skorzystać z okazji i dowiedzieć się jak najwięcej o kulisach uroczystości.

 – To przewodnicy kompanii pielgrzymkowych, którzy prowadzą ludzi po dróżkach kalwaryjskich – wyjaśnił bernardyn – w czasie misteriów Męki Pańskiej grają oni apostołów.

 – To księża? – dopytywał dziennikarz.

 – Skądże znowu, zwyczajni świeccy. Karol Wojtyła bardzo zawsze cenił ich pracę. Podobno niektórzy jego krewni byli takimi przewodnikami. Kiedyś nawet – jeszcze jako kardynał – mówił, że ta tradycja wyprzedziła o kilka wieków Sobór Watykański II

 – Jak to?

 – Było tu kiedyś spotkanie duszpasterzy sanktuariów maryjnych z całej Polski.  Wojtyła opowiadał wówczas o kalwaryjskich zwyczajach i o tym, że po tutejszych dróżkach wędrują świeccy pod kierunkiem świeckich. Bernardyni opiekują się sanktuarium, ale tych pielgrzymów nie oprowadzają. Sobór wydawał się przełomem ogłaszając, że nie tylko duchowieństwo, ale i świeccy mają do odegrania w Kościele wielką rolę. Tymczasem tu, w Kalwarii od wieków uczestniczą oni aktywnie w życiu sanktuarium.

 – Wojtyła często tu bywał?

 – Bardzo często. Ale tak naprawdę to nikt tego nie wie. Owszem, przyjeżdżał wielokrotnie na różne uroczystości i to oczywiście jest zapisane w naszych kronikach. Ale znacznie częściej pojawiał się tu sam, nieraz nawet nie wstępował do klasztoru. Są tu tacy, którzy pamiętają jeszcze jak przyjeżdżał tu jego czarny samochód. „Aha kardynał znowu gdzieś wyjeżdża, albo ma jakąś trudną sprawę” – mówili. A on znikał w dróżkach, czasem na kilka godzin. Jego kierowca, pan Mucha przychodził wtedy do naszego klasztoru – stąd wiemy, że tych wizyt było bardzo dużo. Czasem nawet raz na tydzień.

 – Papież mówił dziś, że tutaj rozwiązywały się różne trudne sprawy. Wiadomo co miał na myśli?

 – To wie tylko on sam. Ale wiadomo, że właśnie tutaj przyjeżdżał, aby przemyśleć różne wystąpienia jeszcze w czasie Soboru. Mówił później, że właśnie na Kalwarii najlepiej została wyjaśniona rola i miejsce Maryi w Kościele. Chodziło mu chyba o dróżki Pana Jezusa i dróżki Matki Bożej. 

 – Wiele się mówi o tych dróżkach. Co to takiego?

 – Tego się nie da opowiedzieć, to trzeba przeżyć. Wśród okolicznych pagórków i lasów wyznaczone są szlaki z kaplicami. Można je przemierzać samotnie, albo w grupie. „Dróżki" Pana Jezusa to rozszerzona Droga Krzyżowa. Biegnie ona począwszy od sanktuarium zgodnie z ruchem wskazówek zegara. W odwrotną stronę przemierza się „Dróżki” Matki Bożej. Na nich rozważa się Jej boleści, Jej pogrzeb, a także Wniebowzięcie. Są jeszcze dróżki za zmarłych.

 – Ojciec Święty prosił dzisiaj, żeby modlić się za niego po śmierci......

 – Wy dziennikarze ciągle już grzebiecie papieża – w głosie zakonnika zabrzmiała nuta zniecierpliwienia.

 – Przyzna Ojciec jednak, że ta dzisiejsza uroczystość była trochę smutna. I w ojca oczach widać było łzy po papieskiej homilii.

 – Pożegnania zawsze są smutne, zna pan chyba to przysłowie: „Wyjechać to trochę jak umrzeć”. A papież przyjechał po 23 latach i znowu wyjeżdża. Teraz jest wśród swoich, a za kilka godzin będzie już w innym kraju. Nam nie jest lekko, a jemu chyba tym bardziej. Ale to nic. Widział Pan jak on się modli? Nabrał tu sił, zupełnie jak przed wyjazdem na konklawe.

 – Wtedy też tu był?

 – 28 września wypadała akurat dwudziesta rocznica jego święceń biskupich. Przyjechał tu wcześnie rano. Powiedział tylko: „Dajcie mi pokój, obiad możecie mi przynieść, a poza tym mną się nie zajmujcie”. Modlił się przed obrazem (miał tam takie miejsce na górze – przez uchylone okienko patrzył na Wizerunek Maryi), a potem powędrował na dróżki. Późnym popołudniem wyjechał. Wieczorem odprawił Mszę na Wawelu, a następnego dnia dowiedział się, że w nocy zmarł papież Jan Paweł I. Na początku października wyjechał na konklawe i do Kalwarii wrócił w czerwcu 79 – już jako papież.

 – Wtedy to był inny człowiek niż teraz. Silny, wytrzymały, młody.

 – Ale to właśnie wtedy po raz pierwszy prosił o modlitwę „za życia i po śmierci”. A młodość? Mam wrażenie, że i dziś jest młody, chociaż zewnętrzny jego wygląd zdaje się temu przeczyć. On wciąż patrzy w przyszłość, a to jest cecha ludzi młodych. Sam pan słyszał, że i dla siebie modlił się o siły ciała i ducha, aby do końca wypełnił swoją misję. Ma jeszcze coś do zrobienia i zrobi to – zapewniam.

Kilka godzin później na lotnisku w Balicach Jan Paweł II powiedział: Żegnając się z Polską, pragnę was wszystkich, drodzy rodacy, serdecznie pozdrowić. Tak wielu mnie oczekiwało, tak wielu pragnęło się ze mną spotkać. Nie wszystkim było to dane. Może za następnym razem.