chrzanowska2

 

Pielęgniarka, która pokazała Wojtyle czym jest cierpienie

Siódmego lipca 2017 roku papież Franciszek zatwierdził dekrety beatyfikacyjne ośmiu osób, wśród których znalazła się Hanna Chrzanowska, bohaterka książki „Siostra naszego Boga”. W marcu rozmawialiśmy o niej z panią redaktor Marią Mazurek z „Gazety Krakowskiej”. Wywiad ukazał się 25.03.2017.

 

Pan napisał, że krakowska pielęgniarka, Hanna Chrzanowska, zasługuje na miano „polskiej Matki Teresy”. Duże słowa.

Duże. O Hannie Chrzanowskiej mało kto słyszał, a Matka Teresa jest wielką świętą, znaną na całym świecie. Ale jeśli chodzi o coś, co Jan Paweł II nazywał „wyobraźnią miłosierdzia”, przejawiającym się w wyczuleniu na cierpiącego człowieka – te dwie kobiety były bardzo podobne. I za tym wyczuleniem szła w obu przypadkach ciężka, konkretna praca. Łączyła je też niezwykle głęboka duchowość. Choć Hanna Chrzanowska, w przeciwieństwie do Matki Teresy, była osobą świecką, to jeśli przyjrzymy się jej z bliska, widzimy, że motyw jej pracy był ten sam: ona po prostu w chorym człowieku widziała Boga.

Hanna przecież nie zawsze była osobą głęboko wierzącą?

Było wręcz odwrotnie. Pochodziła z zamożnej i inteligenckiej rodziny, jej ojciec, Ignacy Chrzanowski, był wybitnym historykiem literatury na Uniwersytecie Jagiellońskim, matka ze znanej rodziny warszawskiego przemysłowca Karola Szlenkiera. Z domu nie wyniosła wiary, natomiast wychowano ją w duchu wrażliwości społecznej. Postanowiła zostać pielęgniarką, ponieważ chciała pomagać ludziom. Jednak w tym okresie mówiąc delikatnie Bogu się nie narzucała. Gdy przy ciężko chorym pacjencie zjawiał się kapłan z sakramentami, nie rozumiała, po co w ogóle przychodzi. Odnosiła się do tego wręcz niechętnie.

Kiedy więc się nawróciła i co się stało?

To jest wielka tajemnica. Jedyna poszlaka to wspomnienia jej kierownika duchowego, który oględnie wspomniał, że na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych Chrzanowska przeszła jakieś cierpienie – nie wiemy, jakie – które zaczęło otwierać ją na światło Bożej miłości. Cierpienie zresztą często otwiera człowieka na inny wymiar. Hanna mało mówiła o sobie, była skryta, ale tę przemianę możemy dostrzec również w jej trzech powieściach, napisanych przed wojną.

Pan powiedział: wyrastała w środowisku wyczulonym na ludzką biedę, ale nie na Boga.

Jej dziadkowie od strony matki – Karol i Maria Szlenkierowie – byli bardzo, bardzo bogatymi ludźmi. Karol Szlenkier zostawił duży spadek. Ciocia Hanny, Zofia, swoją część przeznaczyła na budowę i uruchomienie szpitala pediatrycznego w Warszawie (nazwała go zresztą szpitalem Karola i Marii), w którym leczono przede wszystkim dzieci z biednych rodzin. Nawiasem mówiąc Hanna trafiła tam w wieku 12 lat jako pacjentka.

I wtedy obudziło się w niej powołanie do pracy pielęgniarki?

Tak. Na ogół pobyt w szpitalu jest dla dzieci traumą, ale dla Hanny było to wspaniałe przeżycie. Poczuła, że jej powołaniem jest opiekowanie się chorymi. Nie jako lekarz, ale pielęgniarka. Była zafascynowana siostrą Anielą, która opiekowała się nią. Później w swoich wspomnieniach napisała, że gdyby pisała na ten temat powieść, ta pielęgniarka byłaby jej centralną postacią.

Co na to rodzice?

Wyczulenie na biednego zrodzone w dwunastolatce to było jedno, drugie – to, jak wspaniale poprowadzili ją rodzice, szczególnie matka. To ukształtowało Hannę. Na dwunaste urodziny – krótko po powrocie dziewczynki ze szpitala – mama dała jej 10 rubli, z sugestią, żeby te pieniądze przeznaczyła na dzieło charytatywne. W szpitalu z Hanną leżał chłopczyk tak biedny, że nie miał w co się ubrać. Hanna z mamą poszły na zakupy, kupując mu za te 10 rubli odzież i obuwie. To sprawiło dziewczynce ogromną radość. Mówię o tym dlatego, że ktoś może zapytać: po co pisać książkę o jakiejś pielęgniarce urodzonej ponad sto lat temu? Może właśnie dlatego, żeby pokazać, jak odpowiednie wychowanie kształtuje wrażliwość dziecka. A wiele współczesnych rodziców izoluje swoje dzieci od cierpienia, chroni przed spotkaniem z biednymi czy chorymi.

Rodzice Hannę wspierali. A dalsi krewni, znajomi?

Niektórzy, gdy Hanna została pielęgniarką, pytali ją: po co? Dlaczego, kobieto, to robisz? Dlaczego w pewien sposób degradujesz się z własnej woli. Córka profesora – pielęgniarką. Ale ona takimi komentarzami się nie przejmowała, bo rodzice dawali jej dużą wolność i cieszyli się jej wyborami. Hanna przez rok studiowała polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskiej. Gdy po roku zrezygnowała ze studiów, aby pójść do szkoły pielęgniarskiej, ojciec w ogóle nie miał jej tego za złe.

A jej ojciec przecież na polonistyce był gwiazdą.

Był. I doskonale zapamiętał go pewien student – który zresztą też uczył się na tym kierunku tylko przez rok. Był nim Karol Wojtyła.

Wojtyła bardzo pomógł Hannie w tym, czym się zajmowała – czyli w budowaniu pielęgniarstwa domowego. W połowie lat pięćdziesiątych zorientowała się, że sama, z trzema koleżankami, nie jest w stanie opiekować się nawet małą częścią potrzebujących chorych. Pomyślała, że może w tym może pomóc jej Kościół, zakony. I do tego Kościoła zwracała się z prośbą o pomoc. Ale odbijała się od ściany. Dopiero Wojtyła, wówczas jeszcze nawet nie biskup, wysłuchał jej i zrozumiał, jakie to ważne, pomóc ludziom, których nie widać – a którzy cierpią. Skontaktował Hannę z księdzem infułatem Ferdynandem Machayem, proboszczem kościoła Mariackiego, który przeznaczył środki finansowe na pielęgniarstwo domowe i dał zaplecze tej pracy. Gdy Wojtyła został biskupem i później pasterzem archidiecezji krakowskiej, dalej wspierał to dzieło. Mianował też na stanowisko duszpasterza chorych księdza Witolda Kacza, kapłana, który sam doświadczył choroby i cierpienia. Współpraca Hanny i księdza Kacza układała się bardzo dobrze. Raz ktoś w kurii wpadł na pomysł, aby poddać pielęgniarstwo parafialne nadzorowi Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia Świętego Wincentego à Paulo i oddzielić opieki parafialną od duszpasterstwa chorych. W praktyce oznaczałoby to koniec niezależności kierunku fachowego w pielęgniarstwie parafialnym. Hanna była przeciwna temu pomysłowi, ponieważ wiedziała, że to byłoby złe dla chorych. Dzięki radzie i zrozumieniu Wojtyły udało się ocalić strukturę przez nią wypracowaną. On – tak jak Hanna – wiedział, że nie wystarcza chcieć pomóc – trzeba też wiedzieć jak to zrobić. Więź duchową między Wojtyłą a Chrzanowską widzimy w ich korespondencji. Hanna, mimo że kilkanaście lat starsza od kardynała Wojtyły, bardzo się przed nim otworzyła.

Ale też w tych listach możemy wyczytać duży szacunek, jakim darzyła Wojtyłę. Jakby rozumiała, że pisze do wielkiego człowieka.

Tak. Ona uznawała jego starszeństwo duchowe. Wiedziała, że choć metrykalnie starsza od Wojtyły, w obszarze duchowym to on ma starszeństwo. Ale z drugiej strony ona nie była wobec niego czołobitna. Czasem jeśli uznajemy kogoś za autorytet, przesadnie przy nim się pilnujemy, uważamy, żeby nie powiedzieć za dużo. Hanna była wobec Wojtyły bezpośrednia. Zapraszała go na rekolekcje dla chorych, dziesiątki razy prowadziła go do domów cierpiących na najgorsze choroby ludzi, na dno dna. Gdy chodziło dobro chorych nie owijała w bawełnę i potrafiła być do bólu szczera w rozmowach z nim.

Wojtyła pomógł Chrzanowskiej. A czy Chrzanowska pomogła Wojtyle? On później, jako papież, bardzo skupiał się na cierpieniu chorych, wiele o nim mówił – i wiele o nim powiedział swoim umieraniem. Czy to po części zasługa Hanny? Czy to dzięki niej Jan Paweł II zetknął się z cierpieniem?

Karol Wojtyła z cierpieniem zetknął się już wcześniej, gdy w dzieciństwie umierała jego matka, a później – ukochany brat. Natomiast to prawdopodobnie Hanna Chrzanowska, która go zabierała – jakby to dziś powiedział papież Franciszek – na peryferie pełne cierpiących ludzi, pomogła Wojtyle doświadczyć czym jest choroba i dotknąć się – jak by to może powiedziała św. Matka Teresa – cierpiącego Chrystusa w konkretnym chorym. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że Karol Wojtyła został wprowadzony w świat  chorych przez Chrzanowską. Zresztą później sam – już jako papież – w 1979 roku, w bazylice Franciszkanów (tam spotkania chorych organizowała wcześniej Hanna) powiedział do chorych: „ Moja siła — z was! To jest bardzo śmiałe słowo. Trzeba powiedzieć: moja siła z Chrystusa — przez was!”

I ja myślę, że do takiej postawy papieża zaprowadziła w dużym stopniu Hanna Chrzanowska. Co więcej – to już mówią świadkowie – Wojtyła był bardzo otwarty na jej nauki. Chrzanowska uczyła go, jak traktować chorego, na przykład, aby pochylić się do człowieka siedzącego na wózku.

Później ten gest pochylenia nad chorymi był bardzo charakterystyczny dla Jana Pawła II.

Życie Wojtyły rzuca światło na Chrzanowską, a życie Chrzanowskiej – na Wojtyłę. Ich historie są podobne jeszcze pod jednym względem. Tak jak w przypadku Chrzanowskiej nie ma jednego, konkretnego momentu nawrócenia, tak papież nigdy nie mówił o jednej, konkretnej chwili, w której poczuł powołanie. To w nim dojrzewało, choć na pewno śmierć ojca otworzyła go bardziej na głos wezwania do stanu kapłańskiego. Czasem śmierć bliskich robi miejsce dla kogoś, kto nie umiera – dla Boga. Strata i cierpienie odsłaniają nowe perspektywy.

Czy tak stało się również w przypadku wojennych doświadczeń Chrzanowskiej? Brata straciła w Katyniu, ojca – w obozie w Sachsenhausen.

Hanna swoje przeżycia chowała głęboko we wnętrzu. Natomiast wiemy ze wspomnień jej matki, że w 1941 roku pojechały wspólnie z Hanną do Sachsenhausen, gdzie zmarł prof. Chrzanowski. Trafił tam, razem z innymi krakowskimi naukowcami, po Sonderaktion Krakau, gdy hitlerowcy aresztowali zgromadzonych w Collegium Novum intelektualistów. Hanna zobaczyła w Niemczech ciało swojego taty. Później skremowano je i przysłano do Krakowa. W czasie pogrzebu to Hanna niosła maleńką trumnę, w której była umieszczona urna z prochami. Te doświadczenia na pewno musiały wpłynąć na przyjaźń Hanny z Chrystusem.

Przyjaźń z Chrystusem?

Świętość polega właśnie na przyjaźni z Chrystusem. I stąd proces beatyfikacyjny Chrzanowskiej – nie chodzi tylko o jej zasługi w opiece nad chorymi, ale jej drogę do Boga.

Na jakim etapie jest ten proces?

Zaszedł już daleko. Nie tylko zakończyły się proces diecezjalny, ale w Watykanie potwierdzono, że Hanna Chrzanowska odznaczała się heroicznością – a więc ponadprzeciętnością – w praktykowaniu cnót (tzw. cnót teologalnych: wiara, nadzieja i miłość i kardynalnych czyli ludzkich). Także przysługuje jej obecnie tytuł Czcigodnej Sługi Bożej Zostaje tylko ostatni etap: potwierdzenie cudu.

[ten etap obecnie też już jest za nami w związku z decyzją papieża Franciszka z 7 lipca 2017 – PZ]

 Ale, z tego co wiem, jest już on zgłoszony. Proces beatyfikacyjny powinien zakończyć się ogłoszeniem jej błogosławioną, to znaczy, że kult jej będzie miał charakter lokalny. Następny etap to proces kanonizacyjny prowadzący do ogłoszenia świętą i wtedy kult rozciąga się już na cały Kościół.

Czyli mamy szansę na świętą z Krakowa?

Kolejną, bo Kraków to „fabryka świętych”. I bardzo dobrze, bo to świetna odtrutka na dzisiejszą znieczulicę i pogoń jedynie za materią.